"Emocjonujące było, jak ją porwali i pobili". "365 dni:Ten dzień" pokazuje problem polskich kobiet

Ola Gersz
29 kwietnia 2022, 18:02 • 1 minuta czytania
"365 dni: Ten dzień" jest koszmarny, ale jedną rzecz zrobił dobrze: znacząco odbiegł od problematycznej fabuły książki Blanki Lipińskiej. Tyle że wielu czytelniczkom wcale się to nie spodobało. Bo gdzie porwanie? Gdzie pobicie? Fakt, że tyle z nas nie zauważa przemocy seksualnej i gloryfikacji gwałtu w erotykach "365 dni" świadczy o dużym problemie Polek – to jednak wcale nie nasza wina.
Film "365 dni: Ten dzień" odszedł od problematycznej fabuły książki Blanki Lipińskiej, co nie wszystkim się spodobało Fot. Netflix

O filmie "365 dni: Ten dzień" powiedziano już chyba wszystko. Druga część międzynarodowego hitu to paździerz, który przebija nawet ostatni film Patryka Vegi – jest tak żenujący, że aż... komiczny. "Sequel "365 dni" trudno zresztą nazwać w ogóle filmem. To tani i efekciarski teledysk, w którym nie zgadza się nic: ani akcja, ani fabuła, ani montaż, ani aktorstwo. Myśleliście, że pierwsza część była złym filmem? Przy "Tym dniu" to rasowa produkcja, a to mówi już wiele" – pisałam w recenzji po seansie, który okupiłam i bólem głowy, i brzucha (od ciągłego śmiechu, m.in. z tej absurdalnej sceny).


Co ciekawe, "365 dni: Ten dzień" nie podoba się nawet alarmującej liczbie fanek książek Blanki Lipińskiej. Ale nie tylko z powodu jego zerowej wartości artystycznej (i jakiejkolwiek innej) czy słabych jak rozgotowany makaron scen seksu. Czytelniczki wkurzają się, że film ostro odszedł od fabuły powieści, w tym zrezygnował z jej najbardziej przemocowych oraz skandalicznych momentów.

"W książce emocjonujący był moment, kiedy ją porwali i została pobita. Gdyby to pokazali, przynajmniej naprawdę by się coś działo" – czytam na jednej z grup na Facebooku poświęconej "365 dniom" i przecieram oczy ze zdumienia.

Dziewczyny, chyba mamy problem.

Gwałt to gwałt

Powiedzmy to wprost i po raz setny: książki Blanki Lipińskiej są szkodliwe i promują kulturę gwałtu. Nie dość, że Laura zostaje (i to nie raz) porwana przez zabójczo przystojnego mafiosa, co już samo w sobie jest wielką czerwoną flagą, to w erotycznej trylogii mamy też czystej wody przemoc seksualną i fizyczną wobec kobiet (jak przywiązanie do łóżka i trwający kilka dni gwałt). Wszystko to oczywiście w otoczce wielkiej namiętności, bo przecież łobuz – a w tym przypadku: kontrolujący, dominujący i porywczy szef mafii – kocha najbardziej.

Nie uspokajają również wypowiedzi Blanki Lipińskiej. W 2020 roku, jeszcze przed premierą pierwszego filmu, autorka mówiła w wywiadzie we "Wprost" o scenie gwałtu oralnego w samolocie (który w filmie na szczęście gwałtem nie jest): "Ja tam żadnego gwałtu nie widzę, chociaż szukałam wnikliwie. (...) Dla jednych kobiet to jest gwałt, feministki bardzo głośno krzyczały na ten temat (...), dla innych kobiet to bardzo fajny seks oralny".

"(...) Moja stewardesa podrywała go, prowokowała. Miała tylko pecha, bo spodziewała się, że to będzie romantyczny stosunek, a dostała dominanta" – dodała Lipińska i skierowała do kobiet "ważną naukę": "Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać, ale nie w takiej formie, o jaką prosiłaś albo na jaką jesteś gotowa". Najwyraźniej dla Lipińskiej gwałt gwałtem wcale nie jest. Filmy – mimo że wciąż problematyczne już przez sam fakt, że romantyzują związek z przemocowym porywaczem – na szczęście wyrzucają najgorsze momenty z książek Lipińskiej. A szczególnie "365 dni" Ten dzień", który próbuje również potępić działania Massimo ("Porwałeś mnie. To było chore") i przywrócić sprawczość bohaterce. Chociażby uprowadzenie przez Nacho nie jest w filmie porwaniem, ale dobrowolną decyzją Laury.

To jedyny plus koszmarnego filmu Barbary Białowąs i Tomasz Mandesa. Być może rezygnacja z przemocowych fragmentów książki była jedynie podyktowana chęcią uniknięcia kontrowersji, jaką wzbudziło "365 dni", a nie walką z kulturą gwałtu. Dobre i to. Wciąż możemy być jednak wdzięczni scenarzystom, że nie musieliśmy oglądać przemocy seksualnej na ekranie.

To nie nasza wina

Jednak nie wszystkim się to spodobało. Liczne negatywne opinie czytelniczek, że "365 dni: Ten dzień" odbiega od książki, jednoznacznie wskazuje, że przemocowa fabuła nie wszystkim przeszkadzała. Ale żeby nie było nieporozumień: nie krytykuję czytelniczek i fanek książek Blanki Lipińskiej, bo każdy może czytać, co mu się żywnie podoba. Krytykuję same powieści i ich autorkę.

Martwi mnie jednak, że aż tyle Polek zdaje się nie zauważać (albo ignoruje ten fakt), że "365 dni" to trylogia, która gloryfikuje przemoc, w tym seksualną. Miliony czytelniczek zaczytywały się w erotycznych przygodach Laury i Massimo oraz marzyły o własnej romantycznej przygodzie z przystojnym, niebezpiecznym mężczyzną. Te same kobiety teraz narzekają, że z filmu zniknęły sceny, w których bohaterka była porwana i pobita.

To poważny problem, który zwyczajnie mnie martwi. Dlaczego aż tyle z nas nie zauważa czerwonych flag zarówno w książkowej, jak i filmowej wersji "365 dni"? Dlaczego jesteśmy gotowe stwierdzić, że wymuszany stosunek nie był gwałtem? Dlaczego ekscytujemy się kipiącym toksyczną męskością mafiosem?

Jednak to nie wina Polek. To wina naszej kultury, w której dla wielu gwałt wciąż jest tylko atakiem nieznajomego w ciemnej alejce, a mąż może "brać, kiedy chce". To wina braku solidnej edukacji seksualnej, seksistowskich żarcików, kultu samczego macho i nauk w stylu "facet zawsze będzie facetem" oraz "jeśli ciągnie się za warkocz, to znaczy, że cię lubi". Tak, to wyświechtana konstatacja, ale to wina patriarchatu.

I zwyczajnie mnie to martwi, bo żadna kobieta nie zasłużyła na koszmar, jakim jest Massimo w książkach "365 dnia". Nikt nie zasłużył na przemoc. Owszem, szukajcie "mężczyzn napisanych przez kobiety", ale... nie przez Blankę Lipińską.

Czytaj także: https://natemat.pl/409759,krytykujmy-tworcow-365-dni-netflix