Młodzi w Polsce nie żyją. Oni wegetują. Po studiach marzysz o 3 tys. zł pensji i umowie o pracę

Agnieszka Miastowska
31 lipca 2022, 18:50 • 1 minuta czytania
Wiem, co mówi się w Polsce o dwudziestokilkulatkach, najmłodszym pokoleniu na rynku pracy. Podobno jesteśmy roszczeniowi, leniwi, dużo bierzemy, mało dajemy. Uważamy, że wszystko nam się należy. Jednocześnie, gdy spotykam się ze znajomymi, rozmawiamy o tym, jak wyobrażamy sobie życie "w luksusie". O czym marzą? Pensja pozwalająca na wynajęcie kawalerki. Praca bez śmieciówki. Zdolność kredytowa. "3 tysiące na rękę i umowa o pracę to aktualnie marzenie. Ale to i tak będzie wegetacja, a nie życie" – brzmi głos młodego pokolenia.
Jak młodzi ludzie żyją w Polsce? Pracują na śmieciówkach i zarabiają grosze Fot. EastNews byline Wojciech Strozyk/REPORTER


Dwudziestolatkowie są roszczeniowi i niezaradni?

Walka pokoleń jak zawsze trwa. Dwudziestokilkulatkowie osoby starsze od nich kilkanaście lat albo różniące się mentalnie określają mianem "boomerów", czy co gorsza "dziadersów".

Czytaj także: Młodzi nie chcą płacić na ZUS. Po 40 latach oszczędzania uzbieraliby aż 371 tys. zł

Ci natomiast nazywają najmłodszych roszczeniowcami, zarzucają nam wygórowane wymagania, a gdy zaczynamy narzekać, że mamy trudny start w dorosłość, zamykają nam usta nieśmiertelnym "a myślisz, że kiedyś było lepiej?!".

Jeśli wydaje wam się, że dzisiejsi dwudziestokilkulatkowie siorbią sojowe latte za 20 złotych, biadoląc,  że w tym roku nie stać ich na wakacje we Włoszech, to delikatnie mówiąc macie równie obiektywne spojrzenia na rzeczywistość, jak premier Morawiecki pytany o cenę chleba. Moje spotkania ze znajomymi dawno przestały być beztroskie.

Rozmawiamy ciągle o tym samym. O pensji, która często zaczyna się jeszcze poniżej najniższej krajowej, żeby pułap ten osiągnąć "po roku pracy". O umowie w pracy. Po której o emeryturze możemy zapomnieć, bo pracodawca nie ma ochoty płacić za młodych większego podatku, więc nie odprowadzamy składek.

O braku zdolności kredytowej, bo albo pracujemy na śmieciówkach, albo zarabiamy tyle,  że na raty możemy sobie wziąć co najwyżej odkurzacz, ale przecież nie mieszkanie.

I nie. Nie chodzi mi teraz o udowodnienie, że dzisiejsze pokolenie młodych dorosłych niczym Konrad z "Dziadów" za "miljony cierpi katusze", a poprzednicy żyli w Polsce mlekiem i miodem płynącej. Ten tekst to nie przyczynek do licytowania się na to, kto miał gorzej.

Chodzi o pokazanie, jak naprawdę młodym dorosłym żyje się dziś w Polsce. Gdy inflacja, kryzys kredytowy i kolejne rządowe pomysły na "poprawienie" bytu Polaków dotykają wszystkich. Ale szczególnie uderzają w osoby, które nie mają jeszcze oszczędności, dużego doświadczenia w pracy, które chcą się "dorobić". Nie dostaną trzynastki, 500 plus ani dodatku na mieszkanie. Oto jak im idzie.

Studia - a komu to potrzebne?

Zacznijmy od początku. Jako nastolatkowie słuchaliśmy, że jeśli nie będziemy się uczyć, to nasza kariera zakończy się mniej więcej na "kopaniu rowów i zamiataniu ulic". Pomińmy na chwilę klasizm tego stwierdzenia.

Pokolenie dzisiejszych 20-28 latków słuchało, że studia są podstawą. Drogą do lepszej przyszłości. Często rodzice pracujący w usługach, pracach fizycznych, podkreślali, że gdybym mogli cofnąć czas, właśnie to by zrobili. Bo studia otwierają furtkę do pracy dobrze płatnej, pewnej, szanowanej społecznie.

Skończyliśmy więc studia, by już pod ich koniec zorientować się, że była to bzdura, a pracodawcy najchętniej docenią studenta, bo nie muszą płacić za niego podatku, natomiast otworem stoją już przed nami co najwyżej bezpłatne staże.

Weszliśmy na rynek pracy już zrezygnowani. Ale gotowi, że z czasem sytuacja zmieni się na lepsze. Czy faktycznie się zmieniła? Co piąta osoba po studiach pracuje w zawodzie poniżej swoich kwalifikacji, na stanowisku niewymagającym takiego wykształcenia, wynika tak z danych za 2020 rok. A ci pracujący w zawodzie nierzadko nie mogą się utrzymać.

Kamila 26 lat

Miejsce zamieszkania: Sochaczew

Pensja: 2600 zł

Utrzymanie: samodzielnie

Kamila skończyła 5-letnie studia ze specjalizacją nauczycielską, zrobiła też podyplomowo jedną specjalizację związaną pracą z dziećmi niepełnosprawnymi, która zajęła jej dwa lata.

Zaczęła szukać pracy w szkole. Jako nauczycielka. Jako opiekunka na świetlicy. Jako pomoc nauczycielska. Miała doświadczenia w wolontariatach i na stażach związanych z edukacją oraz opieką nad osobami niepełnosprawnymi fizycznie i intelektualnie.

W wieku 25 lat postanowiła się uniezależnić od rodziców. Zaczęła wynajmować kawalerkę, po znajomości, w PRL-owskim standardzie. W Sochaczewie oddalonym 70 kilometrów od Warszawy było ją na to stać. Na styk. Dopóki nie zaczęła obliczać, ile wyda na benzynę.

Dyrektorka zaproponowała mi 2600 złotych na rękę. Ale szkoła była w Błoniu, oddalonym 30 kilometrów od mojego domu. Gdy wyliczyłam, ile wydam benzynę, to nie starczyłoby mi na życie. Autobus tam nie dojeżdzał. Nikt z miasta też nie jeździł o tej godzinie co ja. Warszawa odpadała, bo początkującemu nauczycielowi proponowali niewiele więcej, a na benzynę wydałabym dwa razy tyle. Poza tym dojazd zająłby mi półtorej godziny w jedną stronę. Musiałam więc szukać jak najbliżej domu. Poszłam do pracy tam, gdzie było mnie stać, żeby dojechać. 10 kilometrów do pracy to była dopuszczalna odległość, by wydawać maksymalnie 300 złotych na benzynę. Tam zaproponowali mi 2450 na rękę i większy zakres obowiązków, bo w grupie były też dzieci niepełnosprawne. Ale lepszy rydz niż nic.Kamila26 lat

Dziewczyna odbyła kilkanaście rozmów o pracę w okolicach około 30 km od swojego miasta. Żadna oferta nie osiągała pułapu 3000 złotych na rękę. Kryterium zawsze była więc odległość przeliczana na benzynę.

Śmiała się przez łzy, że do niektórych prac po odliczeniu dojazdu po prostu nie opłacało się chodzić. Pracodawców nie interesowały studia magisterskie, dodatkowe kursy. "Widełki pracy w szkole są znane i stałe" - słyszała.

Dzisiaj uważa, że studia nauczycielskie były błędem i może przybić piątkę tysiącom polskich nauczycieli, którzy wiedzą, że doświadczenie nawet 15 lat pracy (tyle trwa awans) nie zapewni im pensji wyższej niż 4/5/6 tysięcy (zależnie od miejscowości). Po pierwszym awansie nauczycielskim (po 2 latach) Kamila może liczyć na dodatkowe 180 złotych podwyżki. Problem w tym, że benzyna jest dziś droższa niż wtedy, gdy zaczynała pracę...

Paweł 26 lat

Miejsce zamieszkania: Warszawa (Wola)

Pensja: 3400 zł

Utrzymanie: z pomocą partnera

Paweł skończył 5-letnie studia magisterskie, studiował kierunek ścisły. Prosi, żebym podkreśliła, że zajęcia na studiach miał często od godziny 8.00 do 20.00 (bo tak uczyło się w laboratorium) bez możliwości podjęcia pracy.

Mówi, że studia dzienne ze względu na brak wcześniejszego złapania doświadczenia i odłożenia pieniędzy były błędem jego młodości. Ale nie bez znaczenia była presja rodziców, którzy nie chcieli słyszeć, że syn, zamiast studiować "normalnie", studiowałby zaocznie.

Dzisiaj mając 26 lat i pracując już w kilku firmach, przyznaje, że nie jest w stanie samodzielnie się utrzymać. Pochodzi ze wsi pod Łodzią, a w Warszawie mieszka tylko i wyłącznie dzięki swojemu starszemu chłopakowi, który posiada kawalerkę na własność.

Dzielimy się opłatami na pół – płacę 500 złotych za mieszkanie i media. Gdybym miał wynajmować sam pokój (o kawalerce nawet nie marzę), to wydałbym 1200 złotych za pokój czyli tak naprawdę 1/3 wynagrodzenia. Dodatkowo dochodzą opłaty za rachunki typu telefon. Co więcej, choruję przewlekle, wydaje na lekarzy prywatnie – próby leczenia się na NFZ spowodowały tylko pogorszenie zdrowia. To są ogromne pieniądze i pochłaniają najwięcej budżetu. I tak staram się to, co można, brać na NFZ. Raz na 3 miesiące przegląd u stomatologa, ostatnio zrujnowało mnie usuwanie ósemek – za jedną 600 złotych – i była to konieczność, inaczej płaciłbym tysiące za leczenie kanałowe. Paweł26 lat

Paweł opowiada, że ma dość słuchania, że niskie zarobki są efektem tego, że na studiach się nie starał i sądził, że jeden papierek załatwi sprawę. Radził sobie na tyle dobrze, że od razu zaczął szukać pracy w zawodzie. Mimo że chwilę przed obroną zmarł jego ojciec i spadł na niego natłok zdalnych zajęć po wybuchu pandemii, to nadal za wszelką cenę szukał pracy.

Większość placówek medycznych, biologicznych i innych, które oferowały pracę dla studentów mojego kierunku lub wiedziałem że mogę tam zrobić „karierę”, po prostu zamknęło rekrutację. Niektórzy wprost mówili, że nie mają pieniędzy na przyjmowanie nowych osób, inni zaś proponowali stawki rzędu 1800 zł na rękę – stanowisko asystenta lub specjalisty. Maksymalna oferta, jaką dostałem (a zrobiłem sobie listę placówek, dzwoniłem i odhaczałem z listy – łącznie około 40) to było 2700 zł na rękę. Byłem załamany, nie wiedziałem, co mam zrobić i stwierdziłem, że to pora na przebranżowienie się.Paweł

Młodzi ludzie często słyszą, że jeśli chcą lepiej zarabiać, zamiast strajkować, powinni się przebranżowić. I mimo że na studiach Paweł miał zupełnie inny plan, to postanowił spróbować swoich sił w korporacji o profilu handlowym.

Znalazł pracę w miejscu iście "prestiżowym". Firma jest bardzo znana w Polsce, nazywana jedną z "wielkiej czwórki handlowej", "numer 1. w rankingach doradztwo podatkowe/audyt". Tam zaproponowano mu 2700 złotych do ręki. Zgodził się.

Głodowe warunki, na które zgodziłem się z desperacji. Karmiłem się złudzeniami, że może tak ma być, to początek – w końcu zmieniłem coś w swoim życiu, bo wymusiła to na mnie pandemia. Ale nie, było jeszcze gorzej, bo nie dość, że przez rok warunki się nie zmieniły, to pracowałem w miejscu, gdzie właściwie czułem, że straciłem czas – branża HR ewidentnie nie była dla mnie. Znalazłem nową pracę, w której czuję, że mogę się rozwinąć i faktycznie w przyszłości zarabiać więcej. Obecnie jest to ok. 3400 na rękę. Zawrotna kwota jak na stolicę, prawda? Tym bardziej że sytuacja się pogorszyła, inflacja wzrosła, wszystko zdrożało. Obecnie nie chce mi się żyć, mam dosyć. Bo to nie jest życie, tylko wegetacja. A gdzie jakieś wakacje, skoro przy podstawowych potrzebach brakuje pieniędzy i trzeba się ze wszystkim szczypać. Nawet już nie daję rady odkładać, a nawet nie widzę w tym sensu, bo ile mogę faktycznie odłożyć z wypłaty? Paweł

Umowa śmieciowa, bo dla pracodawcy jesteś śmieciem

Paweł i Kamila i tak są szczęściarzami, bo mogą poszczycić się umową o pracę. Ta dla pokolenia młodych dorosłych stała się luksusem, zdobyczą, o którą walczy się rękami i nogami. Jest jak złoty bilet do fabryki czekolady. Ona może wam dać przynajmniej minimalną nadzieję na własne mieszkanie.

20–30 proc. zatrudnionych Polaków pracuje na umowach czasowych i cywilnoprawnych. Zgodnie z praktyką, dwudziestokilkulatkowie pracują na tej formie zatrudnienia latami. W niektórych branżach brak umowy o pracę jest standardem. A najbardziej cierpią na tym najmłodsi, którzy często przez to w ogóle nie są ubezpieczeni, bo nie mają np. małżonka, do którego ubezpieczenia można się dopisać.

Dagmara 29 lat

Miejsce zamieszkania: Warszawa (Ochota)

Ostatnia pensja: 3200 zł (w ciągu 6 lat podwyżki od 2300 zł do 3200 zł)

Utrzymanie: utrzymuje ją partner, bo zrezygnowała z pracy

Dagmara skończyła studia humanistyczne, dodatkowo ma wykształcenie muzyczne. Od końca studiów, czyli przez ostatnie 6 lat pracowała w branży związanej z mediami. W wynajmowaniu mieszkania w Warszawie pomagali jej rodzice, właściwie pokrywając większą część opłat. Nigdy nie miała umowy o pracę.

Przez ostatnie 5 lat pracowałam na śmieciówkach. Nie mam ani jednego roku przepracowanego dla przyszłej emerytury i cały czas zarabiałam jakieś grosze, które ledwo wystarczyły mi na utrzymanie się. Regularnie dostawałam pomoc finansową od rodziców, żeby wynająć mieszkanie w Warszawie. W pewnym momencie pracowałam w dwóch firmach, a wciąż ledwo mi stykało. Każda niespodziewana wizyta u dentysty równała się jakiemuś wyrzeczeniu, bo 300 zł z mojego budżetu to była odczuwalna część pensji. W mojej poprzedniej pracy, żeby móc iść na urlop, trzeba było wszystko wyrobić przed wolnym — nikogo nie obchodziło, że przez to siedziałaś po godzinach dzień w dzień i finalnie nawet tego urlopu ci się odechciewało. Kredytu żadnego nie dostanę, bo nie miałam nigdy umowy.Dagmara29 lat

Dziewczyna przyznaje, że dzisiaj nie ma nawet jednego roku przepracowanego na rzecz emerytury. Gdy w jej biurze zwolniono część pracowników, dołożono jej pracy, chociaż przez Covid i "słabe wyniki firmy" miała obciętą pensję o 15 proc., co zabrało jej kilkaset złotych.

Zwraca uwagę na to, że śmieciowe umowy otwierają furtkę do wykorzystywania pracowników na pełną skalę.

Śmieciówki to najwyższa forma upokorzenia pracownika. Ja na nich przerabiałam już wszystko — raz po roku pracy zostało mi 20 dni urlopowych, bo nie chciałam zasuwać przed urlopem po godzinach, żeby wziąć parę dni wolnego. Standardem było wybieranie dni urlopu, gdy byłaś chora. Przecież na śmieciówce chorobowe i L4 nie obowiązują. Zawsze pracowałam na własnym sprzęcie — telefonie, komputerze i dyktafonie i nie było na zakup żadnych zniżek. W ostatniej pracy mając już 6 lat doświadczenia, zarabiałam 3200 na umowie o dzieło. Postanowiłam, że bardziej opłaca się zostać w domu.Dagmara

Chłopak Dagmary zarabia ponad 10 tysięcy złotych netto, a gdy obydwoje spędzali całe dnie w pracy, korzystał z pomocy pani sprzątającej w domu. Para wspólnie ustaliła, że bardziej opłacalne jest, by dziewczyna pracowała na pół etatu, jedynie symbolicznie dokładając się do domowego budżetu i zajmowała się domem.

Praca w domu, jak ugotowanie obiadu i dbanie o porządek, mi nie uwłacza. Uwłaczało mi pracowanie często po godzinach za 3200 złotych bez umowy o pracę. Moim zdaniem w dzisiejszych warunkach inflacji praca poniżej 5 tysięcy zł jest zupełnie nieakceptowalna. I to nie są moje wymysły — takie są ceny. Dagmara

Własne mieszkanie? Marzenie nieosiągalne

Raty kredytów mieszkaniowych wzrosły o 100 proc. od października 2021 r. Ale żeby myśleć o zakupie jakiegokolwiek mieszkania na kredyt (nie fantazjujmy o gotówce) należy mieć przede wszystkim zdolność kredytową. Dzisiejszych 20-latków w przeciwieństwie do ich rodziców nie przeraża wizja kredytu na kolejne 20 lat. Przeraża ich wizja, że żadnego kredytu nie dostaną.

Dagmara o kredycie może pomarzyć. 6 lat pracy na śmieciówce można najwyżej wpisać w CV albo w profil na LinkedIn. Mieszka w domu chłopaka.

Kamila ma umowę o pracę, ale z pensją 2600 złotych nie może liczyć na żaden kredyt, który mógłby zapewnić jej własne lokum. Jeśli chce pracować w zawodzie lub zostać w mieście, musi szukać pracy, która jest blisko domu, bo nie utrzyma się w stolicy ani nie zapłaci za benzynę.

Nie zapomnijmy, że kredyt wymaga kilkunastu tysięcy wkładu własnego. Na który najpierw trzeba odłożyć. Paweł od jakiegoś czasu wydaje 100 proc. swojej pensji.

Maksymalnie miesięcznie mogłem odłożyć 300-500 zł, tylko dlatego, że mieszkam u chłopaka, co daje najwięcej 3600-6000 złotych na rok. A ile kosztują mieszkania? Ceny dwupokojowych mieszkań zaczynają się od 450 000 zł w górę. I to nie tylko w Warszawie. Nie wezmę kredytu, bo bank mi go nie przyzna. Zresztą nawet jeśli, to bałbym się, że nie dam rady go spłacić, a jak widać — raty rosną co chwilę. A jaka jest szansa, że dostanę podwyżkę? Będzie dobrze jeśli to będzie chociaż 500 zł brutto — tylko jaką mam pewność, że będzie lepiej, skoro ceny wciąż rosną? Żyję w strachu, że nigdy nie będę mieć swojego kąta, a wizja spłacania kredytu do 70 roku życia przeraża tak samo.Paweł

Najnowsze dane Eurostatu sugerują, że w 2020 roku z rodzicami mieszkało aż 47,5 proc. rodaków w wieku od 25 do 34 lat. To najwyższy wynik w historii badania. Rok wcześniej odsetek ten nie przekraczał 44 proc. Brak danych za ostatnie dwa lata, podczas których doświadczyliśmy największego wzrostu rat kredytów, cen wynajmu i zakupu mieszkań.

Jak dla młodych ludzi maluje się przyszłość? Być może w domu ich rodziców. Jak jednak liczyć na dobre relacje rodzinne i niezależność tak potrzebną młodym, gdy zamiast wić własne gniazdko, zostaną ponownie zamknięci w tym należącym do rodziców?

Czytaj także: https://natemat.pl/415360,ile-oszczednosci-maja-polacy