Wrocław ma swój własny Trójkąt Bermudzki. O tym, co dzieje się pomiędzy tymi murami, krążą legendy
- Aktor, Konrad Imiela na Trójkącie grillował i śpiewał na podwórku piosenki z lokalnymi mieszkańcami, obok palącego się samochodu
- Na ulicy Kościuszki wystawały prostytutki, a w latach 90. doszło tam nawet do strzelaniny
- Nawet dzisiaj wrocławski Trójkąt Bermudzki to miejsce, w którym można kupić nielegalnie alkohol, dostać łomot, przeżyć przygodę życia i znaleźć się w zupełnie innym świecie.
Kiedy aktor Konrad Imiela przeprowadził się z rodziną do mieszkania przy ulicy Kniaziewicza, nie czuł się zbyt pewnie.
— Mieszkanie było piękne, ale cóż... Trójkąt — kwituje i przywołuje historię, dzięki której został zaakceptowany przez lokalną społeczność. Jak opowiada, podjechał samochodem na podwórko. Zbliżała się północ, a tam trwała impreza... wokół palącego się auta.
Wzrok Konrada Imieli zauważył herszt grupy, który podszedł do niego, gdy ten wychodził z auta.
— Zwrócił się do mnie: "Kierowniku, my nie chcemy przeszkadzać, jak co złego to nie my". Odpowiedziałem, że nie ma sprawy, widzę, że mają gitarę, a ja rozumiem potrzebę grania na gitarze i śpiewania piosenek, bo sam się tym zajmuję. Usłyszałem na to: "W takim razie, kierowniku, zapraszamy! Kierownik będzie śpiewał!" — wspomina aktor.
Jak mówi, zaśpiewali piosenki Taty Kazika, bo "jakoś mu się dobrze rymowały z tym towarzystwem." — Od tego wieczoru byłem swój, mówiliśmy sobie "dzień dobry" i "cześć" — wspomina Imiela, który w przyszłości przekona się o lojalności środowiska ludzi z Trójkąta, o których mówi się zwykle w złym świetle.
Jedyny taki na świecie
Podczas dyskusji o wrocławskim Trójkącie Bermudzkim, centralnym osiedlu Wrocławia, zazwyczaj wyłaniają się dwa obozy. Pierwsza grupa mówi, że jest brudny, niebezpieczny z masą zagrożeń, które czyhają na każdym kroku. Druga zabrania nazywać go Trójkątem (już nie daj Boże, bermudzkim) i traktuje o nim w kategoriach miejsca wyjątkowego w skali miasta, a nawet kraju i podkreśla, że nie zasługuje na swoją złą opinię.
Tymczasem to wrocławskie osiedle śmiało można traktować w kategoriach fenomenu popkulturowego. Próżno szukać gdzie indziej miejsca, które jest źródłem tylu legend, którego ludzie się boją, choć trochę nie wiedzą czemu i które jest zarazem bardziej swojskie niż niejedna, współczesna wieś. W końcu niewiele jest miejsc, gdzie na sznurku wisi pranie, a w Boże Narodzenie mieszkańcy stawiają na chodniku własną choinkę. Kropką nad i jest kultowa nazwa.
Proszę nie mówić "bermudzki"!
Agnieszka Dubaniowska jest przewodniczącą Rady Osiedla Przedmieście Oławskie. Jak zaznacza, właśnie to jest nazwa historyczna, a na moje określenie Trójkąt Bermudzki wzdryga się i prosi, by nie używać tej nazwy. — Wystarczy Trójkąt. Wiadomo, o co chodzi. Bermudzki proszę sobie darować — kwituje z uśmiechem i zaprasza na herbatę.
Agnieszka Dubaniowska wyjaśnia, że określenie, które przylgnęło do obszaru, wzięło się od układu geometrycznego ulic Traugutta, Kościuszki i Pułaskiego, które tworzą na mapie kształt trójkąta.
Kiedy pytam o niebezpieczeństwa, przestępstwa i łatkę patologicznego obszaru, bo przecież pod znienawidzonym przez nią określeniem kryje się domniemanie, że jak się tu wejdzie, to się nie wychodzi (albo przynajmniej wychodzi się bez portfela), Agnieszka Dubaniowska kręci głową, że to wszystko nieprawda.
— Skąd wiadomo, że tu jest więcej przestępstw? Przecież jest Nadodrze i Śródmieście, inne osiedla — czy tam jest bezpieczniej? Mieszkam tu od ponad siedemdziesięciu lat, wracałam o różnych porach do domu i nigdy się nie bałam, nie czułam się zagrożona – mówi lokalna działaczka, pokazując zdjęcia okolicy z lat niedługo po wojnie.
Nowe życie na gruzowiskach
To, co nowi mieszkańcy Wrocławia zastali, gdy przybyli do miasta po wojnie, nie zachęcało do zamieszkania tutaj. Miejsce było przerażające. Zbombardowane, wypalone kamienice, wszędzie gruzy, pod którymi znajdowano także szczątki ofiar. Przedmieście Oławskie, jak inne osiedla, było uprzątane stopniowo, a doprowadzanie okolicy do ładu trwało wiele lat.
— Na mojej ulicy Mierniczej i w okolicy mieszkało wielu pracowników kolei, do których należeli też moi rodzice. Tu się wszyscy znali, tworzyli małe, zżyte ze sobą społeczności i nie było powodów, żeby się bać — opowiada.
— W piątki po szkole chodziłam do sąsiadki ze Lwowa na jej pyszne ruskie pierogi. Na szyi nosiłam klucz, a kiedy zdarzało mi się go zapomnieć, wchodziłam do domu przez okienko od spiżarki, wychodzące na klatkę schodową — mówi.
Powodów, dla których do Przedmieścia Oławskiego przylgnęła łatka Trójkąta Bermudzkiego, Agnieszka Dubaniowska dopatruje się w działalności dziennikarzy z lat 60., których nazywa pismakami.
— Określenie Trójkąt Bermudzki brzmiało tajemniczo. Kiedy czytało się, że znowu coś się wydarzyło na Trójkącie, dla czytelników nie było to zaskoczeniem. Media wymyśliły, ukuły tę niechlubną nazwę i jakoś się zaczęło przypisywać temu miejscu aurę tajemniczości i zagrożeń. A że nikt temu nie zaprzeczał, to nazwa przylgnęła, a wraz z nią opinia miejsca niebezpiecznego — tłumaczy.
Agnieszka Dubaniowska zwraca uwagę, że również samo położenie Trójkąta jest na swój sposób specyficzne. Choć dziś to rejon, blisko centrum miasta, po wojnie były to obrzeża. Na Niskich Łąkach (dzisiaj nazwa ulicy) pasły się krowy, które zaraz po wojnie do Wrocławia ciągnęły, niczym konie, wozy przesiedleńców ze wschodu.
— Na niektórych podwórkach ludzie trzymali kury, a nawet świnie, którym chlewiki robiło się w komórkach lokatorskich. Za osiedlem były rogatki i wyjazd z miasta. Tymczasem gdy ktoś chciał wywieźć z Wrocławia jakieś dobra, musiał zapłacić ich dziesięciokrotną wartość — wspomina Agnieszka Dubaniowska.
Kamienice były rabowane z majątku, pozostawionego przez uciekających z miasta Niemców. Doskonałą kryjówką na cenne przedmioty były komórki na węgiel, które po surowej zimie 1944/1945 stały puste. Ponieważ w osiedlu takich komórek na podwórkach było wiele, stawały się one dziuplami szabrowników. Na dodatek blisko było do wyjazdu z miasta, co ułatwiało przemyt dóbr w głąb Polski.
Taka sytuacja, jak tłumaczy Agnieszka Dubaniowska, doprowadziła do wojen gangów szabrowników, walczących o łupy, chowane w komórkach i opustoszałych, małych zakładach w podwórzach.
— To jednak nie mieszkańcy doprowadzali do zamieszek w okolicy, lecz przyjezdni z innych rejonów Polski i to oni robili temu miejscu złą opinię — wyjaśnia i dodaje: — Ta negatywna, nieprawdziwa opinia przetrwała przez dziesięciolecia i uwłacza temu pięknemu osiedlu i jego mieszkańcom. Na szczęście w ostatnich latach wizerunek osiedla bardzo pozytywnie się zmienia.
Czytaj także: Wrocław puchnie z każdej strony. Przedmieścia stolicy Dolnego Śląska mogą być tak duże jak miasto
Ciemne lata Trójkąta
Stare kamienice, w przeciwieństwie do nowszej zabudowy miały to do siebie, że oprócz pięknych przestronnych mieszkań, które dzielono później w dość bezmyślny sposób, pozbawiając przy tym ludzi toalet, miały również tanie mieszkania w suterenach.
Te, z racji, że były tańsze, często były zamieszkiwane przez tzw. "element", czyli lokatorów problematycznych.
Nie najlepiej w Trójkącie działo się w latach 70. Zamknięto wówczas posterunek policji, a bliskość dworca, który był miejscem handlu narkotykami i spotkań szemranego towarzystwa, nie pomogła w budowaniu prestiżu.
To wtedy Trójkątem trząsł gang braci, którzy siali postrach w okolicy. Na nazwisko, które wypowiadam, część moich rozmówców się wzdryga, część mówi, że niczego nie wie. Jeden z mieszkańców wskazuje bramę, w której mieszka dawny przestępca. Jak jednak podkreśla lokator, dziś to inny człowiek.
Czasy działania na Trójkącie gangu braci R., doskonale pamięta Grzegorz. Dziś jest przykładnym obywatelem, niezwykle zaangażowanym społecznie w pomoc osobom w kryzysie bezdomności. Wówczas jednak na Trójkącie robił nielegalne biznesy. Żeby wyciągnąć informacje o dawnym półświatku, podciąga rękawy, eksponując stare tatuaże.
— Od razu będą widzieć, że jestem swój — tłumaczy, ale dodaje, że starzy mieszkańcy nie chcą rozmawiać o ciemnych latach panowania gangu. To był dla nich trudny okres, bo po osiedlu kręciło się sporo niebezpiecznych typów, a skalę tego, kim byli członkowie gangu, pokazują okoliczności zatrzymania.
Jak opowiada Grzegorz, do zatrzymania doszło w altance na terenach kolejowych. Nic nie znaleziono, ale policjantowi nie pasowało, że pomieszczenie wewnątrz jest mniejsze niż budynek. Okazało się, że w ścianach zamurowane były dziesiątki różnego rodzaju broni. Po zatrzymaniu jeden z braci miał wyskoczyć z wysokiego piętra budynku prokuratury.
— Połamał się, ale przeżył. Zamknęli go chyba jakoś na 20 lat — przytacza jeden z rozmówców.
Złej sławie okolicy nie pomagała także prostytucja. Zagłębie kobiet, które pracowały w branży, było obok dworca, na ulicy Gwarnej, a panie czekały na klientów regularnie na ulicy Kościuszki. Na tej ulicy doszło zresztą w latach 90. do strzelaniny.
W okolicach Kościuszki w 2010 roku pobito także Konrada Imielę. Jak wspomina, napad miał charakter rabunkowy, ale przestępcy postanowili się na nim wyżyć. Ostatecznie aktor, z poważnymi obrażeniami, trafił do szpitala.
— Ta sytuacja mocno wstrząsnęła społecznością moich sąsiadów i pewnego dnia, po wyjściu ze szpitala, do moich drzwi zapukał jeden z mieszkańców. Przyszedł mnie zapewnić, że "to nikt z naszych". Dziwnym trafem sprawców udało się ustalić, choć ja nie byłem w stanie ich rozpoznać i faktycznie, okazało się, że to ludzie, którzy przyjechali z Grabiszynka — wspomina aktor.
Kontrowersyjne sytuacje zdarzają się zresztą do dziś, choć głównie na ulicy Więckowskiego. W tamtejszej socjalnej kamienicy nie chcą mieszkać nawet bezdomni. Jak mówią mieszkańcy, jak coś się dzieje, to właśnie tam.
Z okien regularnie lecą śmieci, butelki i... ludzie (klik). W agencji towarzyskiej przy tej ulicy doszło także do zabójstwa dwóch pracownic (klik), które morderca uznał za "kobiety bez zasad". To zresztą niejedyna zbrodnia w tym miejscu, a dowodem na to jest fakt, że fraza "morderstwo na Więckowskiego" w portalu "Gazety Wrocławskiej" ma osobny tag.
To jednak incydenty, w porównaniu do lat 70.-90., w których zdaniem Grzegorza, przestępcy mieli się na Trójkącie "jak pączki w maśle", bo milicja nie miała szans przeprowadzić tam skutecznych interwencji.
— Już nawet nie mówię o korupcji, bo wiadomo, że mieli swoje wtyki. Ale jak coś się działo, a widzieliśmy, że idą, to wbiegało się do bramy i wybiegało podwórkiem. Wbiegało do kolejnej, po przeciwnej stronie i wypadliśmy cztery ulice dalej. Byliśmy nie do namierzenia — tłumaczy Grzegorz i dodaje, że dziś wszystkie bramy mają kod.
Alkoholowe zagłębie
W latach 80., w czasach gdy alkohol był na kartki, Grzegorz zaopatrywał w wódkę sklepy i inne punkty. Miał zorganizowaną grupę osób, z którą w PEWEX-ie kupował wódkę za dolary, a później z zyskiem sprzedawał ją dalej.
– Zarabialiśmy na tym bardzo dobre pieniądze, aczkolwiek jak dolar zaczął lecieć i wiedzieliśmy, że będziemy zawijać biznes, zrobiliśmy kilka złotych strzałów. Zamiast wódki sprzedawaliśmy wodę. Elegancko się przyklejało banderolę, wszystko wyglądało, jak trzeba, ale jak się zrobiło łyk, to było zdziwienie. Po takiej akcji oczywiście byliśmy spaleni, ale co zarobiliśmy to nasze – wspomina z uśmiechem.
Trójkąt, jak wspomina Grzegorz, był także zagłębiem melin, w których można było nielegalnie kupić w alkohol w okresie kartek i częściowej prohibicji.
Meliny były więc realną odpowiedzią na potrzeby mieszkańców. Ówczesny prezydent Wrocławia, Bogdan Zdrojewski mówi, że tych, według szacunków policji, było na Trójkącie kilkadziesiąt.
Grzegorz pokazuje mi konkretne okna mieszkań i suteren w kamienicach, w których można było kupić alkohol. I choć "trudne czasy" minęły, meliny na Trójkącie Bermudzkim funkcjonują do dziś. Ale o tym zaraz.
Wrocławski "Berlin"
"Berlin" to nazwa, którą znają w zasadzie tylko ludzie z Trójkąta. Dochodząc do końca ulicy Świstackiego, przy której jest liceum, albo idąc ulicą Małachowskiego, wychodzi się na tereny, które należą do PKP. To obszar poprzedzający wjazd na Wrocław Główny. Sporo jest więc tam kolejowych bocznic, rozjazdów, ramp i opuszczonych budynków.
To też miejsce dzikie, trochę niedostępne, które wygląda na niespecjalnie bezpieczne, nawet w biały dzień. Swego czasu, życie prowadziło tam wielu bezdomnych. Jednym z budynków, które zamieszkiwano na dziko, przez wiele lat, była stara kotłownia PKP.
Dziś kotłownia ma zamurowane niemal wszystkie okna, przez które można było próbować do niej wejść. Teren jest zarośnięty samosiejkami, wokół wala się sporo śmieci i butelek. Do środka można wejść jedynie przez jedno, niezamurowane okno w piwnicy, które zostało tam jakby specjalnie. Jakby ktoś chciał zostawić możliwość odwiedzenia dawnym mieszkańcom ich domu.
Patrząc na to miejsce dzisiaj, na dziurawy dach i stan budynku, który grozi zawaleniem, aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł tam mieszkać.
Tymczasem przez wiele lat koczowała tam spora grupa, wśród których byli mężczyźni i kobiety, w tym jedna po amputacji nogi.
Odwiedzali ich jedynie starzy znajomi, również w kryzysie bezdomności i streetworkerzy, którzy pomagali utrzymać się przy życiu. Dziś, jak mówi Grzegorz, większość z nich umarła.
Wówczas jednak w kotłowni, mimo że przejście wymagało manewrowania w korytarzu do kolan wypełnionym śmieciami, toczyło się niemal normalne życie. Mieszkańcy razem mieszkali, śmiali się, biedowali i oczywiście pili.
W kwestiach alkoholu nie gardzili raczej niczym, ale z racji ceny przeważała "ślepota", zwana też F-16 czy spirytusem lotniczym. To po niego, do dzisiaj bezdomni chodzą na Trójkąt. Na czwartym piętrze jednej z kamienic mieszka kobieta. Sprzedaje trunek w butelkach, które przypominają te, w których kupuje się ocet.
Grzegorz sam wyszedł z bezdomności wiele lat temu. Dziś nie je nawet cukierków z alkoholem, bo "nie chce, żeby coś mu się odblokowało w głowie". Kiedyś pił na umór.
Tłumaczy, że niektórzy rozrabiają "ślepotę" z oranżadą, ale większość pije czystą, z gwinta. Skutkiem picia takiego alkoholu są ropne rany, które nie chcą się goić, a którymi część bezdomnych ma pokryte całe ciało. Czasem w rany wdaje się zakażenie i musi dojść do amputacji, jak w przypadku dawnej mieszkanki kotłowni.
— Zakażenie to nie jest jakiś ewenement i wdaje się relatywnie często. Wtedy taki bezdomny nie ma wyboru. Musi jechać gdzieś, gdzie mu to zaleczą. Zwykle jadą do ośrodka leczenia uzależnień w Szczodrem, pod Wrocławiem — tłumaczy Grzegorz, szukając jednocześnie śladów bytności w dawnej kotłowni.
Czytaj także: Jest taki miejski problem, którego nikt nie chce rozwiązać. Mieszkańcy mojego bloku są bezradni
Choć po bezdomnych, którzy tam mieszkali, nie ma już śladu, na pobliskich rampach mieszka jeszcze Krzysztof. Od dwóch godzin czyta gazetę, siedząc na ogrodzeniu wejścia na "Berlin". Obok niego stoi butelka z resztką płynu na dnie.
Serdecznie wita się z Grzegorzem i odpowiada na pytanie o cenę alkoholu w dzisiejszej melinie. Jak mówi, ślepota u Agatki (imię zmienione) kosztuje teraz 8 złotych za pół litra.
— Inflacja. Jeszcze jakiś czas temu była po 5,50 — wzdycha Krzysztof.
Filmowa ulica
Klimat ulic Trójkąta jest trochę zbyt realny, niewygładzony filtrem, a co za tym idzie – nieprzystający do instagramowych oczekiwań. Z drugiej strony, w sztucznym świecie cyber filtrów coraz częściej rosną oczekiwania, by wrócić do czegoś realnego. W Trójkącie prawdy jest aż nadto.
Wokół koszy na śmieci, obok sklepu przy Kościuszki wala się sporo butelek po małpkach. Pokryte kostką brukową drogi w tej okolicy są krzywe, a do ich remontu miejskim jednostkom ewidentnie się nie spieszy. Zamiast wypełniania dziur zabytkową kostką, we wrocławskim stylu zalepia się je asfaltowymi plackami.
Z suteren, w których kiedyś mieszkała uboższa część społeczeństwa, dziś wołają nas raczej niezbyt agresywne szyldy, które jednak niespecjalnie pasują do otoczenia. Na parterze przeważa tania gastronomia i sklepy z chińszczyzną, ale sporo jest też małych sklepików i zakładów usługowych, których w innych częściach miasta zwyczajnie brakuje. A taka piekarnia rzemieślnicza czy garmażerka to już marzenie mieszkańców niejednego nowego osiedla.
Pnące się na wysokość kilkudziesięciu metrów secesyjne kamienice, wyglądają jak z pocztówek dziadków. Wyjęte są niemal żywcem z epoki, z której pochodzą i którą zresztą odgrywają w hollywoodzkich filmach.
Już jest za ładnie, by kręcić tam wojenne filmy
Ulica Miernicza to jedna z najbardziej popularnych ulic Trójkąta. To na Mierniczej Steven Spielberg kręcił "Most Szpiegów", a Paweł Pawlikowski "Zimną Wojnę". Kamienice, dziś częściowo wyremontowane i skreślone przez to jako plener filmów wojennych, wówczas mogły bez charakteryzacji odgrywać zniszczony w czasie bombardowania Berlin.
To też jeden z nielicznych obszarów w tej części miasta, na którym nie ma ani jednej plomby, czyli bloku, który wbudowany jest w kamieniczne ciągi. Tych na Trójkącie nie brakuje, bo część kamienic po wojnie, jeśli oberwała przy bombardowaniu, była rozbierana do fundamentów.
Była to praktyka, którą stosowano nawet w przypadku budynków, które śmiało nadawały się do remontu. W końcu nie jest żadną tajemnicą, że to "Wrocławiem" odbudowywano Warszawę, w ramach słynnej akcji "Cały naród odbudowuje swoją stolicę". Do zniszczonej działaniami wojennymi Warszawy zwożono wówczas wszystko, co się dało, w tym przede wszystkim cegły.
Jak podaje "Gazeta Wrocławska", na początku lat 50. z Wrocławia wyjeżdżało ponad 100 milionów cegieł rocznie. Zdjęcia tego jak rozbierane są wrocławskie budynki, opublikowało Narodowe Archiwum Cyfrowe.
Przykładem budynku, który zniknął z powierzchni i pamięci miasta, był teatr Lobego przy dzisiejszej ulicy Dobrzyńskiej. Jak opowiada Agnieszka Dubaniowska, na środek teatru spadła bomba, robiąc dziurę na środku.
Czytaj także: Odbudowa Warszawy - architektoniczny cud z wyburzonymi zabytkami w tle
— Oczywiście, że można było go wyremontować. Ale środek wypełniony był marmurem i masą pięknych, pluszowych foteli, które można było przecież wywieźć do Warszawy — wspomina z rozrzewnieniem aktywistka, która wielokrotnie podkreśla, że teraz walczy o odbudowanie zabytkowej kapliczki, o której istnieniu pamiętają już nieliczni i zbiera na ten cel pieniądze.
Za kapliczką powstać ma nowe osiedle, jakich powstały w okolicy dziesiątki. Secesyjne kamienice przeplecione są blokami, które ani trochę nie pasują tam ani architektonicznie, ani społecznie. Choć jak się okazuje, ta druga kwestia nie stanowi żadnego problemu.
Regularnie rewitalizuje się kolejne podwórka i skwerki, nie pozostawiając stref, w których można, jak "za starych dobrych czasów" napić się wódeczki, potłuc kilka butelek i pokłócić się z sąsiadem. Trochę smutno, patrząc na to z ich perspektywy, z drugiej strony to proces konieczny i nie do uniknięcia.
Po podwórkach spacerują obcokrajowcy o innym kolorze skóry i mówią, że nigdy nie słyszeli, żeby Trójkąt był niebezpiecznym miejscem. Obok czynszowych kamienic budują się apartamentowce, a w piekarni chleb kupują zarówno klienci MOPS-u, jak i właściciele penthousów na okolicznych osiedlach.
Gdy mieszkańcy słyszą, że do kamienicy wprowadza się ktoś, kto będzie tam mieszkał, a nie kupił nieruchomości jedynie pod wynajem, nie kryją zachwytu. To w końcu nowi mieszkańcy są dla rodzimej społeczności jedyną szansą na to, że będzie w stanie przetrwać w tym rejonie prawdziwa, lokalna wspólnota, a nie tylko żyjący obok siebie ludzie.