"Nie wiadomo, co pisali politycy, a co naukowcy". Historycy bezlitośni dla raportu o reparacjach
Więcej ważnych artykułów znajdziesz na stronie głównej naTemat.pl >>
- PiS przygotował raport dotyczący reparacji, których władza domaga się od Niemiec za II wojnę światową
- Partia Jarosława Kaczyńskiego nie podjęła analogicznych działań ws. Rosji, która również napadła na Polskę we wrześniu 1939 roku
- Zatajenie nazwisk autorów i nienaukowość to główne zarzuty, które wobec publikacji mają historycy
1 września, w 83. rocznicę ataku nazistowskiej III Rzeszy na Polskę, poseł PiS Arkadiusz Mularczyk zaprezentował trzytomowy "Raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II Wojny Światowej 1939-1945".
Publikacja wzbudziła dużo kontrowersji jeszcze zanim się ukazała – m.in. dlatego, że podczas prac zespołu parlamentarnego PiS partia utajniła tożsamość współpracujących z nią naukowców. Po tym, jak "Raport..." się ukazał, doszły kolejne zarzuty.
W rozmowie z naTemat historyczka dr hab. Dobrochna Kałwa i historyk prof. Przemysław Wiszewski wskazują kilka kardynalnych wad publikacji, które sprawiają, że raport Mularczyka jest bezwartościowy.
Autorzy raportu – część z nich jest anonimowa
Tylko niektóre fragmenty obszernej publikacji są podpisane imieniem i nazwiskiem autora. Do napisania solidnej porcji "Raportu..." nie przyznaje się nikt. Dr hab. Dobrochna Kałwa jako przykład podaje wstęp.
– Z jakiegoś powodu nikt się pod tym tekstem nie podpisał imieniem i nazwiskiem, tak jakby nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za zawarte tam tezy – mówi historyczka.
Jak przypomina Kałwa, ostatnie lata obfitowały w tego typu podejrzane praktyki.
To nie pierwsza sytuacja, gdy pracujący na zlecenie władzy eksperci pozostają anonimowi. Tak działo się na przykład w czasie pracy nad programami nauczania, czy pisania opinii. Mamy do czynienia z plagą bezimiennych ekspertów, którzy zdolni są poświęcić zasady etyki naukowej, gdy żąda tego władza.
Prof. Przemysław Wiszewski, historyk usunięty decyzją ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka ze stanowiska rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, także zwraca uwagę na to, że autorzy raportu Mularczyka wstydzą się swojego udziału w tym przedsięwzięciu.
– Autor opracowania bierze odpowiedzialność za zawarte w nim treści, gdy składa pod nim swój podpis. Tu nie wiemy kto i co napisał. A więc: autorzy nie chcą wziąć odpowiedzialności za swoje słowa. Dlatego nie mają one żadnej wartości naukowej – mówi historyk.
Prof. Wiszewski wskazuje, że zatajenie tożsamości autorów "Raportu..." otwiera pole do manipulacji.
– Nie wiadomo, co pisali politycy, a co naukowcy. Władza to zamówiła, określiła ramy. Czy politycy mówili naukowcom, co mają napisać, albo o czym nie wolno im wspominać? Czy dopisywali coś do tego, co od nich otrzymali? – zastanawia się specjalista.
Nienaukowość raportu Mularczyka
Kolejną kwestią, na którą zwracają uwagę rozmówcy naTemat, jest to, że raport współtworzony przez zespół parlamentarny PiS jest nienaukowy. Co to oznacza?
– Publikacja naukowa z założenia powstaje według zasad, które pozwalają nam zbliżyć się do prawdy. Mówiąc mniej górnolotnie: pokazuje rzeczywistość w jak najbardziej obiektywny sposób po to, by został zaakceptowany przez tych, z którymi się komunikujemy. Jeśli tego nie mamy – dlaczego mamy uwierzyć autorom? – pyta prof. Przemysław Wiszewski.
Dr hab. Dobrochna Kałwa tłumaczy, że autorzy powinni wskazać zasady, jakimi kierowali się podczas tworzenia "Raportu...". Dlaczego to ważne? Mówiąc w dużym uproszczeniu: dzięki temu (inni) naukowcy mogliby sprawdzić, czy przy zastosowaniu tych kryteriów wyjdzie im to samo, co w raporcie Mularczyka. Jednak zasady, podobnie jak nazwiska autorów, nie są jawne.
– O skrawkach metodyki naukowej pisze polityk: poseł Arkadiusz Mularczyk. Bardziej szokujące byłoby tylko, gdyby zrobił to Jarosław Kaczyński – mówi historyczka.
Ci autorzy, którzy są podpisani, nie są ekspertami od II wojny światowej
Rozmówcy naTemat zwracają uwagę na kolejny aspekt sprawy: wśród niezatajonych autorów "Raportu..." nie ma wybitnych badaczy II WŚ.
– W publikacji czytamy, że przygotowała ją "grupa ekspertów z najlepszych ośrodków akademickich, których połączyła propaństwowa idea". Tymczasem nie ma wśród autorów znanych i uznanych historyków II wojny światowej z Uniwersytetu Warszawskiego, Instytutu Zachodniego w Poznaniu, czy Uniwersytetu Wrocławskiego – wymienia dr hab. Dobrochna Kałwa.
Co więcej, tłumaczy ekspertka, tę nienaukową publikację "spina" ekspert z zupełnie innej działki. A to, wskazuje Kałwa, kolejny duży problem.
– Redaktorem naukowym tej publikacji jest prof. Konrad Wnęk, historyk specjalizujący się w badaniach kwantytatywnych XIX wieku, który nie zajmował się problematyką II wojny światowej. Specjalizacja w naukach historycznych, jak w każdej innej dziedzinie, ma ogromne znaczenie, bo różne obszary badawcze wymagają innych umiejętności eksperckich. To tak, jak w medycynie: gdy przychodzi do operacji na otwartym sercu, wybierzemy się do kardiologa, a nie ortopedy – tłumaczy historyczka.
Dr hab. Kałwa mówi, że zna prof. Wnęka – uważa go za inteligentnego człowieka i cenionego historyka, który zna się na metodyce naukowej i raczej wie, jakie są skutki, gdy historyk porywa się na ambitne cele spoza zakresu własnej specjalizacji. – Tym bardziej szokujące jest to, że firmuje swoim nazwiskiem tę publikację – ocenia ekspertka.
Prof. Wiszewski przyznaje, że nie słyszał o naukowcach, którzy są podpisani pod niektórymi fragmentami raportu o II WŚ. Początkowo nie wzbudziło to jego podejrzeń, bo sam bada inny okres historyczny: średniowiecze.
– Nie zdziwiło mnie to, że tam, gdzie autor jednak jest podpisany, nie kojarzę nazwiska. To zrozumiałe, bo jestem mediewistą. Jednak gdy pytałem o to wybitnych badaczy II WŚ, reagowali pustym wzrokiem. Nie znają tych ludzi – wskazuje były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego.
Prof. Wiszewski dodaje, że to nie jest zarzut, bo można się cieszyć, że nowe osoby mają coś do zaproponowania. Jest jednak duże "ale".
– Problem w tym, że nie wiemy, co nam zaproponowały, bo nie opisały zasad, którymi się kierowały, tworząc tę publikację: nie ma warunków eksperymentu, nie ma wymaganych przypisów. Gdy autorzy publikacji nie trzymają się zasad warsztatu naukowca, a sami nie mają powszechnie uznanego dorobku – na jakiej podstawie mamy ufać temu, co mówią? – pyta prof. Wiszewski.
Ekspert wskazuje, że to jedna z sytuacji, gdy wady raportu Mularczyka nakładają się na siebie, pogłębiając niewiarygodność zawartych w nim tez. – Wiedzę wypiera wiara, a logika ustępuje emocjom – ocenia prof. Wiszewski.
Zamiast nazwisk nazwy instytucji o. Tadeusza Rydzyka
Następna warstwa problemów związanych z autorstwem "Raportu..." pojawia się w tomie III.
– Za prezentowanymi w tomie III wyliczeniami stoją instytucje niekoniecznie naukowe – mówi dr hab. Kałwa odnosząc się do ośrodka w Toruniu.
Jej kolega po fachu jest mniej dyplomatyczny – wskazuje, komu PiS powierzył sporządzenie wykazu zbrodni hitlerowskich.
– Podmioty związane z działalnością o. Rydzyka nie mają dorobku naukowego z zakresu historii. To, co mają, to ideologiczne umocowanie. Litości! – nie kryje wzburzenia prof. Wiszewski.
Oburzające manipulacje w raporcie ws. reparacji
Jak mówią naTemat naukowcy, raport Mularczyka zawiera także nieprawdziwe, zmanipulowane lub absurdalne twierdzenia dotyczące wydarzeń z okresu II wojny światowej.
Dr hab. Dobrochna Kałwa przywołuje jeden z najbardziej drastycznych przykładów manipulacji faktami w raporcie reparacyjnym – wpisanie na listę strat ofiar z Jedwabnego.
– Ten mord był dokonany polskimi rękami. Oczywiście można argumentować, że niemiecki okupant powinien powstrzymać Polaków, ale to nie zwalnia sprawców z odpowiedzialności. Jakoś Polacy potrafili nie denuncjować polskich partyzantów, działała społeczna solidarność – przypomina historyczka.
Jej zdaniem miejscami narracja "Raportu..." nasuwa skojarzenia z polityką historyczną rodem z PRL.
– Jego tajemniczy autorzy, by uzyskać jak najwyższą liczbę ofiar, posługują się kategorią "obywateli polskich" i przechodzą do porządku nad różnicą losów żydowskich i nieżydowskich ofiar II WŚ. Tworzą wrażenie, jakby sytuacja wszystkich ludzi na terytorium okupowanej Polski była podobna. Nie była – podkreśla uczona.
Z kolei prof. Wiszewski zwrócił uwagę na to, jak opisany jest Dolny Śląsk, obiekt jego badań naukowych.
Tajemniczy twórcy wykazu szacują, że w ciągu całej wojny we Wrocławiu na skutek działań Niemców zginęły dwie osoby o polskim obywatelstwie. Przecież to absurd!
Następnie prof. Wiszewski tłumaczy, dlaczego uważa, że ta liczba została skrajnie zaniżona.
– We Wrocławiu znajdowały się cztery obozy pracy, filie obozu koncentracyjnego Gross Rosen oraz kilkadziesiąt mniejszych obozów przy fabrykach. Jednocześnie w obozach pracowało około 50 tys. przymusowych pracowników – ponad połowa to byli Polacy wykonujący niewolniczą pracę. Nie widziałem opracowań wskazujących na liczbę zmarłych w filiach obozu w Rogoźnicy i obozach pracy we Wrocławiu, ale sugestia, że były to dwie osoby, jest dla mnie absolutnie nieprzekonująca – ocenia prof. Wiszewski.
To jednak nie koniec nieprawidłowości, które rzuciły mu się w oczy w "Raporcie...". Naukowiec wskazuje na wyliczanie reparacji na podstawie PKB, które wypracowałyby ofiary II WŚ, gdyby nie straciły życia.
– Te rachunki bazują na nierealistycznym założeniu, że wszystkie te osoby – co do jednej – zostałyby w Polsce. A to kompletnie utopijny scenariusz w sytuacji, gdy w Europie, i w ogóle na świecie, od 2. połowy XIX w. trwały duże ruchy migracyjne. Część tych osób, gdyby przeżyła, opuściłaby Polskę niezależnie od tego, czy wybuchłaby, czy też nie, II wojna światowa. Naukowiec wziąłby to pod uwagę. Ideolog nie musi – kwituje prof. Wiszniewski.
Historia w służbie partii
Były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego podkreśla, że "Raport..." dotyka bardzo drażliwych, emocjonalnie naładowanych problemów, które mają duże znaczenie w relacjach międzyludzkich – nie tylko między nami a naszymi zachodnimi sąsiadami, ale również między samymi Polakami.
Dlatego niezwykle ważne jest, by tego typu publikacja była rzetelna, udokumentowana, opierała się na źródłach, zawierała metody wyliczeń. Raport Mularczyka nie spełnia tych kryteriów, przez co staje się kompletnie bezużyteczny. Jest tak źle napisany, że sabotuje cel, któremu rzekomo ma służyć (abstrahując oczywiście od podstawowej kwestii, że Polska zrzekła się roszczeń od Niemiec).
– Politycy twierdzą, że "Raport..." ma być argumentem za reparacjami, tymczasem skonstruowali go tak, że się do tego nie nadaje. Po prostu nie da się zweryfikować zawartych w nim twierdzeń – tłumaczy prof. Wiszewski.
Według specjalisty to nie jest wypadek przy pracy – raport Mularczyka powstawał w zupełnie innym celu. – Rozbudzono dużo złych emocji tylko dlatego, że leży to w interesie partii rządzącej – ocenia prof. Wiszewski.
Jednocześnie były rektor UWr odrzuca sugestię, że za jego krytyką może stać osobista uraza do rządu Zjednoczonej Prawicy.
– Stawiam tej publikacji konkretne zastrzeżenia. Jeśli istnieją merytoryczne kontrargumenty, można je zbić. Czekam na to. Ja mówię o faktach: nie ma dokumentacji naukowej, źródeł, metody badawczej. O tym rozmawiamy. To, czy lubię, czy nie ministra Czarnka, nie ma znaczenia dla tej dyskusji. Nie jest on chyba wymieniany wśród autorów "Raportu...". Jeśli ktoś mi pokaże w tej publikacji metodę naukową i warsztat badawczy leżący u jej podstaw, to mogę zmienić zdanie – mówi prof. Wiszewski.
Dr hab. Dobrochna Kałwa zwraca uwagę na to, że sama opowieść partii rządzącej o "Raporcie..." jest oparta na przekłamaniu historycznym.
– PiS próbuje przekonać społeczeństwo, że to on jako pierwszy zajął się szacowaniem strat wojennych, choć to nieprawda, bo ta problematyka była przedmiotem wieloletnich badań prowadzonych od końca wojny. Ich wyniki są uznawane za wiarygodne, skoro na wyliczenia Biura Odszkodowań Wojennych, opublikowane w 1947 roku, powołują się zresztą anonimowi autorzy "Raportu..." – wskazuje uczona.
Specjalistka przewiduje, że pracownicy uczelni, którzy służbę prawdzie zmienili na służbę partii (co w raporcie Mularczyka nazwane jest "propaństwową postawą"), zostaną odpowiednio zapamiętani przez potomnych.
– Historia oceni historyków, którzy sprzeniewierzają się etyce naukowej – tak jak oceniła kiedyś zaangażowanie polityczne "ekspertów" z czasów stalinowskich, czy późniejszych docentów marcowych – przypomina dr hab. Dobrochna Kałwa.