Proboszcz miał ukraść z konta parafii niemal pół miliona złotych. Grozi mu 10 lat więzienia
- Proboszcz parafii w Domostawie przed przejściem na emeryturę miał przelać na swoje prywatne konto 2 mln zł z pieniędzy kościelnych
- Po pół roku śledztwa prokuratura postawiła Stanisławowi K. zarzut przywłaszczenia 450 tys. zł
- Duchowny twierdzi, że chodzi o jego prywatne pieniądze, które znalazły się na koncie parafii, ponieważ chciał kupić w jej imieniu obligacje skarbowe
Zarzuty dla księdza z Podkarpacia
O sprawie emerytowanego proboszcza z Domostawy zrobiło się głośno latem zeszłego roku, kiedy w mediach społecznościowych opublikowano wyciąg z konta parafii. Wynikało z niego, że tuż przed odejściem na emeryturę duchowny przelał sobie z niego 2 mln zł.
Ksiądz tłumaczył, że pieniądze, które pobrał z konta parafii, należały do niego, jednak sprawą przywłaszczenia środków – na wniosek sandomierskiej kurii – zajęła się Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu. Sam proboszcz również złożył zawiadomienie, dotyczące upublicznienia operacji bankowych, jednak ostatecznie nie złożył wniosku o ściganie sprawcy.
Jak ustalił teraz Onet, po trwającym pół roku dochodzeniu śledczy zdecydowali się postawić zarzut Stanisławowi K.
– Mężczyźnie został przedstawiony zarzut przywłaszczenia mienia znacznej wartości. Chodzi o około 450 tys. zł na szkodę parafii rzymskokatolickiej. Po analizie całego materiału dowodowego ustaliliśmy, że kwota, która może zostać objęta zarzutem, jest niższa niż ta, która funkcjonowała w przestrzeni medialnej – tłumaczy portalowi Andrzej Dubiel, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu. Za taki zarzut grozi kara od roku do 10 lat więzienia.
Rzecznik prokuratury poinformował, że emerytowany proboszcz został już przesłuchany w charakterze podejrzanego. – Nie przyznał się do zarzucanego mu czynu, ale złożył wyjaśnienia. Wobec mężczyzny zastosowano wolnościowe środki zapobiegawcze – dodał.
Proboszcz tłumaczy przelew. "Sam się dorobiłem"
Proboszcz podkarpackiej parafii od początku zaprzeczał wszystkim oskarżeniom i twierdził, że pieniądze to jego prywatne oszczędności. W rozmowie z "Gazetą Wyborczą" wyjaśnił, skąd dorobił się takiej sumy. Twierdzi, że przez 42 lata pracy bardzo dużo własnych pieniędzy włożył w parafię.
– Przez kilka lat jeździłem do Ameryki. Tam pracowałem jako ksiądz i dorabiałem na budowie – opowiada ks. Stanisław. Potem miał rozpocząć działalność wydawniczą, a później – jak dodaje – nadszedł czas, gdy na akcjach czy obligacjach można było pomnażać pieniądze.
Dodatkowo duchowny ma półtora hektara pola aronii, maliny i borówki. – Sam się dorobiłem tych dwóch milionów – przekonuje i dodaje, że gdy zaczął planować swoje odejście z parafii z końcem sierpnia, przelał pieniądze z własnego konta na konto parafii. – Chciałem kupić na parafię 4-letnie obligacje skarbowe. Pojechałem do banku i okazało się, że to nie jest możliwe. Przelałem więc środki z powrotem – tłumaczy. Zaprzecza też, że odmówił jakiegokolwiek sakramentu za "długi".
Parafianie nie dawali jednak wiary zapewnieniom swojego byłego już proboszcza. Wspominali m.in. o tym, że ksiądz miał kajecik, w którym zapisywał "dług" każdego, kto nie płacił na kościół. I karał ("nie dopuścił do komunii, nie pochował ani nie ochrzcił"), jeśli ktoś go nie spłacał. "Chodził jak komornik" – mówili, oskarżając duchownego, że wzbogacił się na ich datkach.