"Ant-Man i Osa: Kwantomania" obnaża problemy filmów Marvela. One po prostu robią się... dziecinne

Zuzanna Tomaszewicz
14 lutego 2023, 18:00 • 1 minuta czytania
"Ant-Man i Osa: Kwantomania" otwiera 5. fazę Marvel Cinematic Universe z widowiskowym przytupem będącym połączeniem bajki dla dzieci "Osmosis Jones" i planety Tatooine z klimatem "Diuny" Davida Lyncha oraz starego "Mad Maksa". Widzom dane jest zobaczyć godnego następcę Thanosa i w sumie... to by było na tyle. Najnowszy film z Paulem Ruddem obnaża scenariuszowe problemy uniwersum.
"Ant-Man i Osa: Kwantomania" otwiera 5. fazę MCU. (RECENZJA) Fot. Walt Disney Co. / Courtesy Everett Collection

"Ant-Man i Osa: Kwantomania" (RECENZJA)

Po pokonaniu Thanosa życie Scotta Langa (Paul Rudd) wraca do normy. Z nikim nie musi walczyć i może w spokoju oddać się rodzinnym obowiązkom. Ba, wydaje nawet autorską książkę, której lwią część są opisy epickiej współpracy z Avengersami. Nie brakuje w niej prostych anegdot, jak na przykład ta, w której superbohater opowiada o tym, jak poznał galaktycznego gadającego szopa pracza.

Scott odbudowuje więź z nastoletnią córką Cassie (Kathryn Newton) , której nie widział przez kilka lat. Ta ciągle wpada w tarapaty z powodu swojego aktywizmu, jakże niezrozumiałego dla pokolenia jej ojca. Przy okazji dziewczyna – podobnie jak jej przyszywani dziadkowie – zaczyna interesować się Wymiarem Kwantowym.

Eksperymenty z niezbadanym światem kończą się na tym, że Scotta i jego najbliżsi zostają wciągnięciu do Wymiaru Kwantowego, który wcześniej – przez ponad trzy dekady – miała szansę eksplorować matka Hope van Dyne (Osy), czyli Janet (Michelle Pfeiffer).

Kobieta unika jakichkolwiek rozmów na temat swojego pobytu w kwantowej rzeczywistości. Powód jest jeden i ma na imię Kang.

Kang zajmuje miejsce Thanosa

Po 4. fazie Marvel Cinematic Universe, która zbierała zasłużone baty od fanów za fatalne (jak na blockbustery) efekty specjalne i fabuły filmów zmierzające donikąd, przyszła pora na otwarcie piątej serii. "Ant-Man i Osa: Kwantomania" w porównaniu z ostatnimi produkcjami MCU jawi się jako całkiem obiecujący prolog.

Oczywiście "szału nie ma, staniki nie latają", ale przyszłość MCU zapowiada się w miarę ciekawie. Przypomnijmy, że w poprzedniej fazie twórcom filmowego uniwersum zależało na przedstawieniu jak największej liczby nowych bohaterów i koncepcji wieloświata, zaś w obecnej chcą powtórzyć sukces Thanosa, czyli antagonisty, którego niesławną legendę konsekwentnie budowano już od pierwszych faz. W czwartej serii MCU zabrakło łącznika między wszystkimi tytułami, co chcąc nie chcąc odbiło się negatywnie na jej ogólnym odbiorze.

Trzecia część "Ant-Mana" daje nadzieję na lepsze jutro dla Marvela, przenosząc na duży ekran postać Kanga Zdobywcy, którego widzieliśmy raptem raz, i to w serialu "Loki". Kolejny pretendent do miana "niszczyciela światów" jest jedynym władcą Świętej Linii Czasu i – zgodnie z komiksami – odkrywcą wieloświata.

Dobrze się stało, że w roli Kanga obsadzono mniej znanego aktora, Jonathana Majorsa ("Kraina Lovecrafta" i "Devotion"). W jego grze aktorskiej wybrzmiewają echa szekspirowskiej podniosłości, lecz nie tak pompatyczne jak u Angeli Bassett w filmie "Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu". Nie mogę oprzeć się pokusie, by napisać, że gra Zdobywcę tak jak Adam Driver grał Kylo Rena. Ma w sobie spokój, który w każdej chwili może zmącić niekontrolowany wybuch złości.

Jeśli chodzi o samego Ant-Mana, w którego wciela się Paul Rudd, nic się nie zmieniło. Jest zabawny, choć do bólu przewidywalny. Osa (Evangeline Lilly) na przestrzeni trzech części i "Avengersów" również nie przeszła żadnej większej zmiany w charakterze. A sama Cassie, której ponowny recasting wzbudził wiele wątpliwości, wypada szaro na tle innych postaci kobiecych w MCU (i mam tu na myśli m.in. Yelenę Belovą z "Czarnej Wdowy" czy Kate Bishop z "Hawkeye'a").

Odnoszę wrażenie, że Michelle Pfeiffer potraktowała rolę Janet jak zwykłą pracę do odbębnienia. Co scenę robi miny niczym modelka pozująca na planie sesji zdjęciowej do "Vogue'a" i bez entuzjazmu wygłasza swoje kwestia. Natomiast Michael Douglas zachowuje się tak, jakby dopiero co odkrył, czym jest green screen.

Marvelowski "Osmosis Jones"

Odetchnijmy z ulgą. Efekty specjalne w "Ant-Manie i Osie: Kwantomanii" są w porządku. Mikroskopijny świat jest kolorowy, psychodeliczny i organiczny. Eklektycyzm też odgrywa tu ważną funkcję. Przed oczami pojawiają się nie tylko obrazy rodem z animacji "Osmosis Jones", ale i nawiązania do oldschoolowych post-apokaliptycznych produkcji z lat 80. i 90. XX wieku ("Mad Max" z 1985 roku, "Diuna" Davida Lyncha czy "Gwiezdne wrota" z Jamesem Spaderem).

Momentami scenografia przywodzi na myśl egzotyczną wersję planety Tattoine z oryginalnej trylogii "Gwiezdnych Wojen", zaś w muzyce wybrzmiewają motywy podobne do ścieżki dźwiękowej filmu science-fiction "Tron: Dziedzictwo".

O ile warstwa wizualna i estetyczna są dobre, o tyle scenariusz leży i kwiczy. Najnowszy "Ant-Man" idzie utartą ścieżką, serwując nam kolejną historię o bohaterze, który najpierw ratuje świat, a potem pokonuje złoczyńcę. Reżyser Peyton Reed ("Ant-Man") i scenarzysta Jeff Loveness ("Rick i Morty") nawet nie próbują wyjść poza ten schemat.

"Kwantomania" stawia na efekciarstwo i śmiechy-chichy, zapominając przy tym o złożoności ludzkiej natury. Ot, kino familijne bez puenty, które bawi po taniości. Tu mignie nam pupa M.O.D.O.K.A., a tam ktoś rzuci żart o liczbie dziur w ciele. MCU cierpi na syndrom "hej, trzeba ściągnąć dzieci do kina". Niemniej to właściwa propozycja dla tych, którzy chcą się wyluzować i zapomnieć na chwilę o pracy lub szkole.