"Oscary nic nie znaczą"? Co za bzdura. Przynajmniej raz w roku obejrzysz coś w miarę ambitnego

Zuzanna Tomaszewicz
09 marca 2023, 19:40 • 1 minuta czytania
"Oscary i tak nie mają znaczenia" – słyszymy, gdy na horyzoncie pojawia się doroczna gala rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Owszem, są gusta i guściki, a wybór zwycięzców to w końcu ocena "garstki" jury. Aczkolwiek oscarowa gorączka dokądś zmierza. Przynajmniej raz do roku widzowie rezygnują z szybkiej sensacji, serialowego cugu i marvelowskich produkcji na rzecz czegoś, co jest kinem przez duże "K". Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wybrał filmu kierując się myślą: "Hej, ten tytuł dostał Oscara".
Oscary mają sens, ponieważ zachęcają do oglądania ambitniejszych filmów. W tym roku wśród nominowanych wymieniono Brendana Frasera w filmie "Wieloryb" ("The Whale"). Fot. Collection Christophel / East News; naTemat

Oscary 2023 - czy nagroda Akademii Filmowej ma w ogóle znaczenie?

Już sam szum wokół Oscarów wiele mówi o tym, jak wielkim cieszą się zainteresowaniem. Być może renoma Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej ucierpiała nieco na przestrzeni lat (w wyniku licznych skandali i oskarżeń o przyznawanie nominacji ze względu na polityczną poprawność), lecz jej decyzje wciąż są brane pod uwagę bądź szeroko omawiane przez publiczność - nawet tę niechętną wobec werdyktu gremium.

Informacje o nominacjach i wygranej trafiają później na plakaty wyróżnionych lub zwycięskich filmów. Jeśli zgarnęły nagrody na innych prestiżowych festiwalach (m.in. w Cannes lub podczas Berlinali), i tak informację o tym przysłoni na grafikach promocyjnych złota statuetka rycerzyka. Wyniki box office'u szaleją, a ludzie chętniej decydują się pójść do kina na coś, co albo przegrało walkę o Oscara (ale miało go w zasięgu ręki), albo zabrało trofeum do domu.

Większość z nas jest uczestnikami (trybikami) samonapędzającej się machiny zwanej Oscarami. "One nie mają znaczenia / nic nie znaczą / są bez sensu" – brzmią argumenty przeciwników amerykańskiego święta kina. I cóż, we wszystkim tkwi ziarno prawdy, bowiem każdy z nas inaczej patrzy na kino i szuka w nim czegoś zupełnie innego. "Jakieś jury" nie będzie przecież dyktować ludziom, co ma się im podobać, a co nie. Jednego zachwyci akcyjniak z Jasonem Stathamem, drugiego film czerpiący garściami z francuskiej nowej fali.

Niemniej istnieje pewna niewypowiedziana granica, która pozwala Akademii obiektywnie ocenić, czy dany tytuł to symbioza kina i sztuki, czy dzieło nieprzemyślane (nie mylić ze złym).

Akademia Filmowa skupia się przede wszystkim na technicznych aspektach kina, co widać choćby po liczbie takich kategorii jak "najlepszy dźwięk", "najlepszy montaż" czy "najlepsze zdjęcia". Zwykły odbiorca zazwyczaj pomija je, ponieważ nie są one dla niego aż tak atrakcyjne jak na przykład wybór najlepszego aktora, najlepszej aktorki. Trudno tu mówić o jego winie - w tym temacie brakuje przystępnego i przejrzystego wyjaśnienia, dlaczego to, co z pozoru niezauważalne, jest aż tak ważne dla sztuki filmowej.

Udźwiękowienie, oświetlenie, praca kamery są tym, czym bas dla utworów muzycznych. Tupiemy do jego rytmu, ale na co dzień nie zwracamy na niego bezpośredniej uwagi.

Aktorstwa nie da się zamknąć w ramach (wygrywa z reguły ten, któremu najbardziej uwierzymy), natomiast zasady, którym podlegają kwestie techniczne, wydają się być bardziej sprecyzowane, eksperckie. Częste stosowanie statecznych kadrów i prostych ujęć, które pojawiają się niemalże wszędzie (np. rozmowa dwóch osób, w której z lewej strony ekranu widzimy tył głowy rozmówcy numer 1, zaś z prawej twarz rozmówcy numer 2 na tzw. planie bliskim) rzadko kiedy świadczy o geniuszu twórcy, a raczej o jego (nawet nie lenistwie) a małej potrzebie operowania językiem kina.

Oscary (i inne podobne konkursy) świętują kinematografię, postrzegając celebrowane medium jako wyraz sztuki. Widać to zwłaszcza po ogłoszeniu tegorocznych nominacji, które po postpandemicznej posusze naprawdę ekscytują i oferują filmowe doznania na bardzo wysokim poziomie.

W "Wielorybie" opowiadającym o otyłym nauczycielu mamy odniesienia do "Moby'ego Dicka", zatem nic dziwnego, że część ujęć, wykonanych w klaustrofobicznej przestrzeni mieszkania z dykty, przywodzi na myśl bujającą się na falach łódkę. "Wszystko wszędzie naraz" bawi się formą i wyciska z siebie ostatnią kroplę potu, mimo że nie miało obfitego budżetu, a "Tár" to iście europejskie kino psychologiczne, tyle że wyreżyserowane przez Amerykanina.

I tak, wśród nominacji do Oscarów za 2022 rok nie brakuje blockbusterów pokroju "Avatara: Istoty wody" (dostrzeżonego zwłaszcza za wykorzystanie technologii 3D w podwodnej scenerii), "Top Guna: Mavericka" (wyróżnionego za rewelacyjne podejście do kina akcji inspirowanego latami 80.) i "Czarnej Pantery: Wakandy w moim sercu" (szekspirowska wręcz rola Angeli Bassett).

"Ten film dostał Oscara" to dobra wymówka, by pójść do kina

Oscary lawirują gdzieś pomiędzy mainstreamem a ambitniejszym kinem. Sama z reguły nie zgadzam się z wynikami konkursu i wychodzę z założenia, że laureat kategorii "najlepszy film" wcale nie musi być "najlepszym filmem". I tutaj zgodzę się ze stwierdzeniem, że Oscary nie mają znaczenia, ale w tym sensie, że nie zmienią one moich odczuć wobec jakiegoś dzieła.

Oceniam film na podstawie czysto subiektywnych spostrzeżeń, które pozwalają mi dostrzec zalety pewnej produkcji przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek zafascynowania nią (mam tak m.in. w przypadku wspomnianego "Avatara 2" i "Czarnej Pantery"). Nagroda w magiczny sposób nie zastąpi opinii "na nie" opinią "na tak", lecz może jedynie zachęcić mnie do dania czemuś jeszcze jednej szansy.

I w tym przypadku Oscary spełniają swoją rolę. Mają sens, gdyż przynajmniej raz w roku ludzie decydują się wybrać do kina na coś oscarowego (aka kinematograficznie ciekawszego od typowych, mainstreamowych, nastawionych na zysk produktów przemysłu filmowego), tym samym rezygnując z oglądania byle czego do obiadu, kolacji bądź snu. Oscarowy film niekoniecznie będzie lepszy od serialu tasiemca, który wałkujemy od tygodnia na Netfliksie, natomiast w pewnym sensie zagwarantuje nam spotkanie ze sztuką.

Zerknijmy choćby na niesłusznie przyjętą jako dziecięcą kategorię "najlepszej animacji". Znam mnóstwo osób, które na technikę poklatkową, jaką reprezentuje "Pinokio" Guillermo del Toro, reagują obrzydzeniem. Wizualnie albo się ją kocha, albo nienawidzi - nic pośrodku. Za to grzechem będzie powiedzenie, że nominowana do Oscara bajka o drewnianym chłopcu nie ma nic wspólnego z artyzmem.

Na potrzeby filmu meksykański reżyser nagrał 161 tys. klatek przedstawiających wykonane ręcznie kukiełki, którym co ujęcie trzeba było zmieniać układ oczu, rąk, ust, całego ciała. Del Toro zadbał też, by odpowiednie oświetlenie makiet stworzyło złudzenie porównywalne do patrzenia na prawdziwe miasta, klify i pola. Samą scenografię "Pinokia" można więc śmiało nazwać kinem przez duże "K", nawet jeżeli fabuła pozostawia wiele do życzenia.

Amerykańska gala kojarzy się ze snobizmem, faworyzowaniem wielkich twórców i filmami nakręconymi z myślą o wygraniu Oscara, i zapewne taka właśnie jest. Wiele możemy jej zarzucić, ale nie to, że zniechęca ludzi do sięgnięcia po filmy. Ba, pod tym względem robi lepszą robotę niż ekskluzywne Cannes, niszowy Sundance Film Festival czy cieszące się wątpliwą sławą Złote Globy.

Złota Palma wręczona na Lazurowym Wybrzeżu zainteresuje kinomana, za to Oscar przekazany do rąk zwycięzcy w Los Angeles przyciągnie przed ekran zarówno fascynata kina, jak i zwykłego Kowalskiego. Są po prostu przystępniejsze.

Jury może nie mieć racji, może się mylić, dlatego jedynym prawdziwym (i myślę, że obiektywnym) zwycięzcą rozdania Oscarów jest zawsze widz. Idąc na film wyrobi sobie zdanie, lepiej zrozumie swoje upodobania i przede wszystkim zetknie się z kulturą. Przebodźcowani szybkimi i intensywnymi obrazami zasługujemy na to, by ździebko wytężyć swój umysł i popracować nad empirią.