Hollywood daje drugie szanse aktorom, ale czy wszystkim? Tylko mężczyźni są królami comebacków

Zuzanna Tomaszewicz
23 marca 2023, 20:49 • 1 minuta czytania
Minione Oscary były zasłużoną celebracją drugiej szansy. Od Brendana Frasera, którego nazwisko przez dłuższy czas widniało na czarnej liście Hollywood, po wciąż żyjącego swoim dziecięcym marzeniem Ke Huy Quana. Coraz więcej mężczyzn powraca na ekrany, czego dobrym przykładem są choćby "Gwiezdne Wojny" – Disney przywraca do dawnych ról aktorów, którym swego czasu fandom dał nieźle popalić. Zdaje się, że kwestia comebacków wśród aktorek jest znacznie bardziej złożona i zwyczajnie trudniejsza. To m.in. efekt działań Harveya Weinsteina i ageizmu.
Brendan Fraser i Ke Huy Quan - coraz więcej aktorów zalicza comeback w Hollywood. A co z aktorkami? Fot. Rex Features / East News; naTemat

Aktorzy wracają po latach do grania w filmach. Mężczyźni zaliczają większe comebacki

Zachodnia branża filmowa powolutku stara się zrywać z łatką bezwzględnej, bezdusznej i ekskluzywnej. Oczywiście celem większości jej zagrań jest wybielenie swojego obrazu w oczach widza, który nie jest tak głupi, jak Hollywood zakłada, i z roku na rok coraz rzadziej nabiera się na performatywny charakter prób ratowania dobrego imienia Fabryki Snów.

Media trąbią o nepotycznej naturze zawodu aktora i kładą większy nacisk na obronę praw pracowniczych, które bywają łamane m.in. przez gwiazdorów myślących, że lepiej wczują się w rolę, jeśli ktoś z ekipy zaniesie ich na rękach do toalety.

Współczesna publiczność jest świadoma przywar Hollywood, ale jednocześnie docenia wszelkie sytuacje, w których mityczny amerykański sen się ziszcza. Uwielbiamy happy endy zarówno w filmach, jak i w prawdziwym życiu. Napuszone dotąd Oscary w końcu pokazały swoją ludzką twarz, dając nam w tym roku galę, która – choć znów się dłużyła i zmuszała nas do ziewania – autentycznie wzruszała, a kąciki ust same podnosiły się do góry.

Bo kto nie lubi wierzyć, że marzenia się spełniają (ba, nawet najwięksi pesymiści dają się od czasu do czasu ponieść jakiejś nadziei). Wygrana Ke Huy Quana, który zaczynał karierę jako aktor dziecięcy – i to nie u byle kogo, a u samego Stevena Spielberga – a potem przez kilkadziesiąt lat bezskutecznie ubiegał się o role w filmach, udowodniła, że Hollywood otwiera się na drugą szansę.

Oscary dla Ke Huy Quana i Brendana Frasera

Publika kibicuje tym, którzy po bolesnym upadku próbują stanąć na równych nogach. Można pokusić się o stwierdzenie, że takie osoby są dla reszty jak odbicie lustrzane. Widzimy w nich siebie, bądź chcielibyśmy wierzyć, że skoro temu komuś się udało, to i nam też może.

Quan, który w dzieciństwie spędził rok w obozie dla uchodźców, od małego marzył o wielkiej karierze aktorskiej, ale gdy zobaczył, że po każdym castingu telefon milczał, przerzucił się na produkcję filmową i pomoc przy kręceniu wyczynów kaskaderskich. Przez kilka dekad żył ze świadomością, że nie nadaje się do robienia tego, co kocha. I bam, nagle z ratunkiem pojawili się reżyserzy "Wszystko wszędzie naraz", którzy pokazali mu, jak bardzo się mylił.

Oglądając jego przemowę po zdobyciu Oscara za drugoplanową rolę w dziele Daniela Scheinerta i Dana Kwana z trudem da się powstrzymać uśmiech. Podobnie jest w przypadku zwycięstwa Brendana Frasera w kategorii "najlepszy aktor" za film "Wieloryb". On też zniknął z ekranu i wrócił do kin ze zdwojoną siłą.

Gwiazdor "Mumii" uchodził w latach 90. za bożyszcze na miarę Johnny'ego Deppa i Leonarda DiCaprio. W 2018 roku Fraser wyjawił, że w 2003 roku był napastowany seksualnie przez byłego szefa Hollywood Foreign Press Association Philipa Berka. Po zajściu nikt nie chciał widzieć aktora w swojej obsadzie, co zresztą skłoniło go do myślenia, że wylądował na czarnej liście. Molestowanie, głośny rozwód, śmierć matki i depresja doprowadziły do tego, że jego kariera stanęła w miejscu.

Od 2018 roku internauci aktywnie wspierali przesympatycznego Frasera – niektórymi kierowała nostalgia, innymi współczucie. "Po tym, co mu się przydarzyło, zasługuje na wszystko, co najlepsze" – mogliśmy przeczytać na Twitterze. Ludzie pragnęli, by "Wieloryb" okazał się kasowym sukcesem, tylko po to, by aktor mógł symbolicznie pokazać środkowy palec każdemu, kto w niego wątpił i życzył mu porażki.

Im większy sentyment mamy do aktora, tym chętniej mu kibicujemy. Część z nas dorastała razem z Quanem, część śmiała się z żartów i głupawych min Frasera – łącznikiem są więc miłe wspomnienia, aczkolwiek ta reguła nie sprawdza się w każdym przypadku.

Przepis na wielki powrót według "Gwiezdnych Wojen"

"Gwiezdne Wojny" opanowały comebacki do perfekcji i nieraz podejmowały ryzyko przy przywracaniu znienawidzonej niegdyś postaci (i jej odtwórcy) do uniwersum. Obecnie trylogia prequelów George'a Lucasa uchodzi w swej pokraczności i drewnianym aktorstwie za kultową, ale nie zawsze tak było.

Premiery trzech części odbywały się w atmosferze jęków, narzekań i zbędnej agresji słownej. Hejt wpłynął negatywnie na karierę zarówno małego Anakina Skywalkera (Jake'a Lloyda, który rok po wyjściu "Mrocznego widma" udał się na aktorską emeryturę), jak i nastoletniego Dartha Vadera (Haydena Christensena).

Pierwszy z aktorów nie miał aż takiego szczęścia jak Christensen, który po 17 latach od premiery "Zemsty Sithów" mógł wcielić się w kultowego Lorda Sithów w serialu "Obi-Wan Kenobi". Radość wśród fanów była dość nieoczekiwana, a o powrocie Kanadyjczyka do uniwersum "Star Wars" z entuzjazmem rozpisywały się media na całym świecie.

W takim samym stylu przywitano odtwórcę wyśmiewanego kilkanaście lat temu Jar Jar Binksa, Ahmeda Besta, który wystąpił jako mistrz Jedi – Kelleran Beq – w 3. sezonie "The Mandalorian". Nowojorski aktor zmagał się z myślami samobójczymi po fali nienawistnych komentarzy, które pojawiły się pod jego adresem w związku z rolą gadatliwego przedstawiciela rasy Gungan.

Dla porównania – informacja o tym, że Genevieve O'Reilly powtórnie zagra Mon Mothmę w "Rogue One" i "Andorze" (pierwszy raz obsadzono ją jako senatorkę na potrzeby "Zemsty Sithów" w 2005 roku), nie wzbudziła aż takich emocji wśród widzów. Oczywiście odpowiedzią na pytanie, dlaczego tak się stało, może być kwestia występu na drugim planie lub mniej znanego nazwiska.

Powrót aktorek do Hollywood

Jeśli przyjrzymy się newsom o wielkich powrotach do Hollywood, przeważnie mowa tam o mężczyznach. Aktorki robią wokół swoich comebacków mniej szumu – no chyba że regularnie powracają do ról, które są głęboko zakorzenione w popkulturze (na przykład pojawienie się Neve Campbell i Courteney Cox w rolach Sidney Prescott oraz Gale Weathers w sequelu "Krzyku" z 2022 roku).

Gwiazdy kina lat 80. mają utrudnione zadanie i mniejsze prawdopodobieństwo otrzymania drugiej szansy od hollywoodzkiej wytwórni. Po przekroczeniu 30. roku życia aktorki zaczynają zmagać się z ageizmem (dyskryminacją ze względu na wiek)."Podczas gdy aktorzy płci męskiej osiągają szczyt kariery w wieku 46 lat, aktorki osiągają szczyt kariery w wieku 30 lat" – wynikało z badania przeprowadzonego przez "Time" w 2015 roku.

Twórcy "Top Gun: Maverick" nie zaproponowali Kelly McGillis, ekranowej partnerce Toma Cruise'a w oryginale z 1986 roku, by znów odegrała Charlie Blackwood. – Jestem gruba, stara i wyglądam adekwatnie do swojego wieku. Wszyscy wiemy, że nie o to chodzi w tym przemyśle – przyznała w wywiadzie z "Entertainment Tonight" z 2019 roku.

Warto pamiętać, że kariery filmowe wielu kobiet skończyły się w momencie, w którym nie zgodziły się one na warunki stawiane im przez Harveya Weinsteina. Rose McGowan, która poinformowała media, że założyciel wytwórni Miramax miał ją zgwałcić, trafiła na czarną listę, gdy odrzuciła ofertę miliona dolarów za milczenie. Ashley Judd też straciła przez niego szansę na dalszy rozwój w Hollywood.

Szkody wyrządzone aktorkom przez Weinsteina będą trudne do naprawienia zważywszy na liczne przypadki molestowania seksualnego. Nie wiadomo też, jak głęboko sięgają jego ingerencje w ogromną machinę biurokratyczną stojącą za każdą hollywoodzką produkcją.

Czy mężczyźni mają łatwiej w Hollywood? Pod pewnymi względami zapewne tak, pod innymi nie. To samo tyczy się kobiet. Temat wspomnianych comebacków i różnić między obiema płciami to zjawisko wynikające najpewniej z góry nierozwiązanych problemów, na których fundamentach wzniesiono pomnik "nieskazitelnego" Hollywood.

Niemniej powrót Frasera, Quana, Christensena, Besta i innych aktorów naprawdę cieszy. Ich radości nie da się odegrać, bo czasem najlepsze i najszczersze scenariusze piszą nie filmy, a samo życie.

Czytaj także: https://natemat.pl/472436,hejt-emilia-clark-ageizm-kino-body-shaming