Janusz Walędzik: Nie lubię o tym mówić. Hania w moich ramionach straciła życie. Kochałem ją
Janusz Walędzik, pseudonim "Czarny"
1 sierpnia 1944 roku Janusz Walędzik miał 13 lat. Cieszył się, że w końcu będzie żył w wolnej Polsce. Z radością i nadzieją poszedł walczyć w Powstaniu Warszawskim (Obwód "Radwan" (Śródmieście) - zgrupowanie "Chrobry II" – I batalion "Lecha Żelaznego" – 3. kompania). – Miałem starszego brata. On był w konspiracji i poszedł na zbiórkę na róg Alei Jerozolimskich i Żelaznej. Poleciałem do niego i tak już zostałem – opowiada. Po powstaniu wyszedł z miasta z ludnością cywilną.
Obraz 1: Stałem w niemieckim hełmie, niemieckiej panterce i z angielskim pistoletem maszynowym, a pode mną leżał Niemiec. Patrzyłem w jego oczy. Widziałem lęk i zdziwienie. Śmiałem się, strasznie się śmiałem. To była moja zemsta. Powiedziałem tylko dwa słowa: "Haniu, to za ciebie".
Chodziliśmy razem do szkoły, po domach i tramwajach. Była śliczną dziewczyną, cudowne miała oczy i tak pięknie śpiewała. Ona miała taki berecik, ściągała go i ludzie wrzucali jej tam po parę groszy.
Jaka to była odważna dziewczyna. Pani nie uwierzy, jechaliśmy tramwajem, w którym siedziało dwóch Niemców. Wojskowi, w mundurach, mieli broń. Młodzi jeszcze byli, rozmawiali między sobą. Znali język polski. A myśmy śpiewali te przedwojenne i okupacyjne piosenki: "Siekiera, motyka, bimber, szklanka" i tak dalej.
Jeden z Niemców wstał, podszedł do nas, sięgnął do kieszeni, wyjął portmonetkę i wrzucił Hani do beretu. Odnalazła tę monetę, pokazała mu i napluła na ten pieniądz. Zrobił się cały czerwony. Nachylił się nad nią, chyba chciał jej coś powiedzieć, a ona napluła mu w twarz. Niemcowi, żołnierzowi, który miał broń. Nie mógł tego wytrzymać. Sięgnął do kabury, wyjął pistolet, chciał ją zabić na miejscu. Zabiłby ją, gdyby nie jego kolega. Zaczął coś do niego mówić po niemiecku, strasznie klął, wreszcie schował ten pistolet. Tramwaj się zatrzymał, złapałem ją za rękę i choda. Pojechał dalej, my żeśmy zostali. Podszedłem do niej i pytam: "Coś ty zrobiła? Przecież on by cię zabił. To są Niemcy. To jest okupant". Ona na mnie spojrzała, uśmiechnęła się i odpowiedziała: "Czarny, ja i tak tej wojny nie przeżyję".
Niemcy zbombardowali budynek, w którym mieszkała Hania. Połowy nie było. Ludzie wyciągali z ruin tych, którzy jeszcze żyli. Podbiegłem do niej, jeszcze żyła. Patrzyła na mnie i się uśmiechała. Była ranna. Chciała do mnie wyciągnąć rękę, ale już nie mogła. Uklęknąłem przy niej, wziąłem ją za dłoń, już taka ciemna była, piękne te oczy. Chciała coś powiedzieć, ale też nie mogła. Cały czas do niej mówiłem, w końcu te oczy zaczęły jej zachodzić mgłą. Wziąłem ją na ręce, przytuliłem do siebie. I ona umarła. W moich ramionach straciła życie. Miała 14 lat, tyle, co ja. Kochałem ją, a ona mnie. To była straszna moja tragedia.
Wtedy powiedziałem sobie: "Nie daruję tego Niemcom". Chodziłem, szukałem okazji, żeby się zemścić. Nie lubię mówić o śmierci Hani. To mnie boli. Nie mogę o tym zapomnieć.
Obraz 2: Od zawsze kocham zwierzęta. W czasie powstania było bardzo dużo bezpańskich, głodnych psów. Rodziny poginęły, a zwierzęta zostały. Psy różnych ras biegały po ulicach, wiele rannych: jeden nie miał ogona, drugi łapy czy ucha. Wojna. Odłamków wszędzie było pełno. Poza tym, one nie miały co jeść, szukały pożywienia.
We wrześniu bardzo wczesnym rankiem podszedł do mnie mój dowódca: "Idź na schodki, obserwuj, gdyby Niemcy zaatakowali". Oni atakowali nasze barykady, placówki. Broniliśmy się. Musieliśmy. Wiedzieliśmy, że jak Niemcy wejdą do Śródmieścia Północnego, to zrobią to samo co na Woli, wymordują cywilną ludność.
Usiadłem sobie na tych schodkach. Wiedziałem, że jak będą jechały czołgi albo pojawi się niemiecka piechota, to zaraz muszę dać znać dowódcy. I on zorganizuje obronę. Siedziałem tak i myślałem. O jedzeniu myślałem. Głodny byłem, bo przeważnie nie było co jeść. I w tym momencie podszedł do mnie piesek. Taki czarny, nieduży, uszka stojące, brązowo podpalane. Doleciał do mnie i stanął. Gapił się na mnie, wpatrywał. To była ta placówka ogrodzona murem, skąd tam pies? Zawsze ma możliwości. On stanął przede mną i patrzył prosto w oczy.
Mówię do niego: "Słuchaj stary, nie dam ci nic, bo nie mam. Nie wiem, czy będę jadł śniadanie. Leć sobie gdzieś po śmietnikach poszukać". Ale on nie usłuchał. Ciągle patrzył na mnie. Usiadł na jakiś czas, znowu wstał. Mówiłem do niego, w końcu pomyślałem, że na pewno nie ma pana. Nie dam mu jeść, bo nie mam, ale przynajmniej go pogłaszczę. Nachyliłem się i usłyszałem, jak nade mną przeleciała kula karabinowa. Uderzyła w mur i zostawiła dziurę. Rzuciłem się na ziemię. To normalny odruch. Zaciekawiło mnie, co z tym pieskiem. Pani sobie wyobrazi, że żadnego pieska tam nie było. Rozglądałem się. Psa nie było.
A widziałem go, chciałem pogłaskać, schyliłem się. Jak spotykam jakiegoś księdza, to pytam: "Proszę księdza, co to było?". Opowiadam o tym zdarzeniu. A ksiądz rozkłada ręce i mówi: "Synu, to był twój Anioł Stróż".