Mdli mnie na myśl o oglądaniu debaty przedwyborczej. Najgorsze, że powodem nie są politycy
W naTemat celowo odcinamy się od określania mianem dziennikarzy ludzi, którzy pracują w TVP. Nie chodzi nawet już o to, że gwiazdami publicznej telewizji są ludzie bez kierunkowego wykształcenia, bo dziennikarstwa człowiek uczy się w praktyce. Wystarczy za to prześledzić historię tych ludzi i zobaczyć ich antenowe popisy, żeby zrozumieć, co mam na myśli.
Kłeczek, który gości wyzywa
Doskonałym przykładem tego, jak nie uprawia się dziennikarstwa, są ostatnie popisy Miłosza Kłeczka. Wiele tego było, natomiast jeśli poczucie zniesmaczenia miałabym określić w skali 1-10, to 24 września działania pracownika TVP podczas programu "Woronicza 17" wybiły się grubo poza skalę. Wszystkim, których ominęło lub wyparli ten incydent z pamięci, pozwolę sobie go streścić.
Podczas programu, który miał miejsce chwilę po premierze "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, Miłosz Kłeczek postanowił zadać gościom pytanie:
"Czy film Agnieszki Holland 'Zielona granica', to wstrętny paszkwil, który szkaluje obrońców polskich granic"? (Nie, to nie żart.) Na tak zadane pytanie Kłeczek oczekiwał odpowiedzi, która zamknie się w "tak" lub "nie".
Jak można się domyślić, nie wszyscy goście chcieli na pytanie odpowiedzieć i to nie wyłącznie z powodów ideologicznych, lecz zwyczajnie nie widzieli wcześniej filmu. Logiczne więc wydaje się, że nie można oczekiwać odpowiedzi od kogoś takiego? Oczywiście... chyba że jest się Miłoszem Kłeczkiem. Prowadzący naciskał, by goście odpowiedzieli na podstawie (to nie żart) fragmentów dostępnych w sieci.
Kłeczek do gościa: Jest pan chamem!
Sprawa ewidentnie sfrustrowała posła Pawła Bejdę, który odpowiedział Kłeczkowi: – To jest taka formuła, jakbym zapytał, czy przestał pan bić swoją żonę – usłyszeliśmy.
I wiecie, co się stało? Kłeczek nie zrozumiał. Nie zrozumiał, że skoro nigdy nie bił żony, to nie może odpowiedzieć na to pytanie "tak" lub "nie", bo każda odpowiedź będzie zła, podobnie jak w pytaniu zadanym gościowi.
To, co było później, było jeszcze gorsze od pytania o "paszkwil", bo po usłyszeniu odpowiedzi Bejdy, pracownik TVP postanowił go zwyzywać. Tak! Dobrze rozumiecie. Dziennikarz (tylko w teorii oczywiście, ale to jednak jeden z niewielu gwiazdorów TVP Info z jakimś większym doświadczeniem w mediach) wyzywał gościa, że ten jest chamem.
Ogórek, co nie szuka odpowiedzi
Innym flagowym przykładem tego, jak nie robi się dziennikarstwa, jest Magdalena Ogórek. Do jej zawodowych doświadczeń jeszcze przejdziemy, ale na wstępie zacznę również od jej ostatnich popisów.
Ogórek ostatnio dała czadu dwa dni przed Kłeczkiem. Podczas programu "Minęła dwudziesta", którego gościem (choć to duże słowo, jak na poziom traktowania) była między innymi Katarzyna Lubnauer z KO, prezenterka pozwoliła się nie zgodzić ze swoją rozmówczynią. Ona również jednak, podobnie jak później Kłeczek, postanowiła wyzwać gościnię. W tym przypadku nazwała ją "oszustem".
– Mówią o nas per funkcjonariusze, PiS-owcy. To jest hańba. Dzisiaj to jest program pani hańby (...) Jest pani oszustem, pani poseł, teraz ja mówię! – wykrzyczała prowadząca, która przecież w swojej przeszłości... kandydowała na prezydentkę Polski z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
One way ticket
Magdalena Ogórek jest jednym z licznych przykładów osób, które swoją karierę w mediach zaczęły od polityki. Generalnie może kogoś to zdziwi, ale tego się nie robi.
W swojej niespełna dziesięcioletniej karierze dziennikarskiej kilkukrotnie otrzymywałam propozycje pracy "po drugiej stronie". Stanowiska rzeczników prasowych zresztą w dużej mierze są obstawione nazwiskami byłych dziennikarzy. Zasada jest jednak prosta - stamtąd nie wraca się już do mediów.
Podejmując się pracy rzecznika, działacza czy kogokolwiek związanego szczególnie z podmiotami zarządzanymi politycznie, kupujemy sobie bilet w jedną stronę. W końcu kto później uwierzyłby takiemu dziennikarzowi, który pracował dla polityków. To jednak zasada, która w przypadku TVP Info (funkcjonującym pod rządami PiS) nie ma zastosowania.
Dowodem na to jest wspomniana Magdalena Ogórek, która dla ludzi myślących, przez swoje lewicowe korzenie jest średnio wiarygodna jako gwiazda reżimowej telewizji PiS-u, natomiast nie jest w tym sama. W końcu podobnie ma się sprawa Michała Rachonia, czyli byłego rzecznika Prawa i Sprawiedliwości w Sopocie, a dziś nie tylko gwiazdora publicznej telewizji informacyjnej, ale też gospodarza poniedziałkowej debaty. I oto powód, przez który na myśl o debacie mdli mnie najbardziej.
Rachoń, co konferencje przerywa
Popisy Rachonia są doskonałym dowodem na to, że podczas debaty nie możemy spodziewać się żadnych standardów dziennikarskich. Nie będę już czepiać się tego, że to człowiek z polityczną przeszłością, bo zrobiłam to kilka linijek temu, lecz wyciągnę tu argument merytoryczny w postaci wydarzenia sprzed kilku tygodni.
Jeśli komuś umknęło, wspomniany pracownik TVP wybiegł przed budynek swojej stacji, kiedy Donald Tusk organizował tam konferencję prasową. Całe zdarzenie doskonale, z przykładami opisała Anna Dryjańska, ale w telegraficznym skrócie wyjaśnię wszystkim, których ominął ten widok (zazdroszczę):
Donald Tusk otwiera konferencję, na której chce przekazać, że politycy KO będą przyjmować zaproszenia do programów TVP. Nim zdążył to przekazać, z siedziby TVP wyskoczył Rachoń i zaczął wykrzykiwać do Tuska pytania o Putina i Merkel.
Ja rozumiem, że konwencji konferencji prasowej można nie rozumieć, kiedy jest się laikiem, ale bez przesady. Możemy się oczywiście rozwodzić na temat tego, że wypadałoby gospodarzowi dać się wypowiedzieć, nawet jeśli ma się inne poglądy, poczekać na czas na pytania, które oczywiście nawet powinny być niewygodne, bo tak się rozmawia z politykami, ale wydaje mi się, że to wie nawet ktoś, kto nigdy na konferencji prasowej nie był i nie jest dziennikarzem. W sumie podobnie jak Michał Rachoń.
Gdy wspominam to wydarzenie, to czuję absolutną wściekłość. Zaufanie do dziennikarzy drastycznie spadło w ciągu ostatniej dekady (ok. 10 proc.), a wpływ na to, że mnie społeczeństwo nie postrzega jako dziennikarza wiarygodnie, mają takie indywidua jak Rachoń. Noname z partii, który nigdy nie pracował wcześniej w mediach, ale będzie szargał moje dobre imię i to jeszcze za moje i innych podatników pieniądze.
Rachoń i jego debata
Niestety to właśnie Michał Rachoń będzie prowadził debatę przedwyborczą. Michał Rachoń, który nie jest dziennikarzem i który na dodatek jest PiS-owskim pomazańcem.
Nie spodziewajmy się, drodzy Państwo, najwyższych standardów. Nie zdziwi mnie ani trochę, jeśli okaże się, że Tusk podczas wypowiedzi miał awarię mikrofonu, że czas będzie leciał mu szybciej lub zwyczajnie dojdzie do sytuacji, w których pytania zostaną zadane w sposób tak samo tendencyjny, jak u Miłosza Kłeczka.
Nie zdziwi mnie wyrzucanie ze studia, obelgi, wyzywanie od chamów wszystkich, którzy odważą się sprzeciwić prowadzącemu (bądźmy szczerzy) politykowi.
Mdli mnie na samą myśl, że muszę to oglądać, a tekst ten piszę wyłącznie dlatego, że liczę, że Rachoń go przeczyta i pójdzie po rozum do głowy. Ale musiałby jeszcze zdążyć skoczyć po godność i kulturę osobistą, a tego w parę godzin zdobyć się nie da.
P.S.
Debatę z Rachoniem ma poprowadzić Anna Bogusiewicz-Grochowska. Z sieci udało mi się dowiedzieć jedynie, że brała udział w konkursach piękności i była researcherką w "Wiadomościach" TVP. Na temat tej pani na razie wypowiadać się nie będę.
Już samo to, że jest twarzą reżimowej telewizji, wystarczająco źle o niej świadczy. Niemniej ma szanse pokazać większą klasę od Rachonia. Na to z serca liczę.