Pojechałam na pierwsze w życiu grzybobranie. Ale to nie grzyby podniosły mi ciśnienie

Klaudia Zawistowska
20 października 2024, 15:12 • 1 minuta czytania
Kiedy drzewa zmieniają kolor, Polacy zaczynają czuć zew natury. Jak jeden mąż w wolnych chwilach ruszają do lasów, aby zebrać jak najwięcej grzybów. Adrenalina buzuje w żyłach, a miejscówki są zajmowane już od 4 rano. Chciałam sprawdzić i zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Na miejscu znalazłam coś, czego nigdy nie chciałam zobaczyć.
Pierwsze grzybobranie za mną. Nie zdziwię się, jeżeli było ostatnie Fot. Klaudia Zawistowska/naTemat

Czy wy też macie wrażenie, że Polskę opanowała istna grzybowa gorączka? Wchodzę na Facebooka, a tam znajomi chwalą się grzybami. To samo dzieje się na Instagramie. TikToka aż boję się odpalać, bo za chwilę wyskakują mi tam kolejne kanie, albo inne prawdziwki. Nigdy nie rozumiałam fascynacji zbieraniem grzybów, bo po prostu tego nie doświadczyłam.


Właśnie dlatego postanowiłam włożyć dres i wodoodporne buty. Zabrałam też największego redakcyjnego speca od grzybów – Alberta, żebyśmy razem pojechali na wielkie poszukiwania. I nawet nie musiałam go do niczego namawiać! Jego uśmiech i błysk w oku od wzbudził we mnie nutkę podejrzliwości. Bo kto wręcz promienieje na myśl o wstaniu o 5 rano?

Moje pierwsze grzybobranie. Grzybiarze to oddzielna kategoria

Albert okazał się mieć wyrozumiałość dla niedoświadczonej redakcyjnej koleżanki. – Nie ma weekendu, więc nie musimy zajmować spota już o 4 rano. Wyśpij się, wyjedziemy o 6:30 rano – powiedział, kiedy umawialiśmy się na piątkowe wyjście.

Mój grzybowy mentor przyznał, że tym razem pojedziemy w nowe dla niego miejsce, bo na grupach dla grzybiarzy wyczytał, że tam trwa wysyp. Zabrał mnie w okolice Wołomina, czyli ok. 10 km od Warszawy. Dlaczego nie do jednej ze swoich miejscówek? Może nie chciał zdradzać swoich sekretów, jak to na grzybiarza przystało. Oficjalnie tłumaczył, że chce poznać nowe miejsce...

Spacer po lesie był dobrą okazją do podzielenia się grzybowymi opowieściami. Te wcześniej znałam m.in. od taty. Dzięki niemu wiedziałam, że zbieracze mogą być osobami wyjątkowo terytorialnymi. Kiedy tuż za ich plecami chodzą konkurenci, mogą wyprowadzić ich w przysłowiowe pole, żeby niczego nie znaleźli.

Albert zdradził mi inny patent. – Dziś nie ma weekendu. Ale w sobotę i niedzielę, jeżeli gdzieś jest wyjątkowo dobre miejsce na grzyby, to zbieracze potrafią postawić auto w poprzek drogi, żeby nikt inny nie mógł tam zaparkować i zbierać "na jego terenie" – opowiadał mój grzybowy mentor. I nagle mnie olśniło. Te wszystkie zdjęcia grzybów i kartek "rezerwacja i numer telefonu" wcale nie musza być internetowymi żarcikami… trochę to straszne.

Od muchomorów do pierwszych w życiu zbiorów i pięknej kani

Słuchając tych opowieści, cieszyłam się, że w piątkowy chłodny ranek w lesie nie ma nikogo oprócz nas. Idąc drogą, mijaliśmy kolejne muchomory. Tak, wiedziałam, że ich lepiej nie zbierać. Choć moje doświadczenie ze zbieraniem grzybów jest znikome, to w teorii nie jestem najgorsza. W końcu niejeden artykuł o grzybach w życiu napisałam. Zdarzało mi się też rozmawiać z ekspertami. Przyszedł zatem czas, żeby teorię przełożyć na praktykę.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to to, że ktoś mógł tam zbierać już gąski zielonki. Grzyby te niemalże w całości rosną pod ziemią. Lubią też piaszczyste podłoże i sąsiedztwo drzew iglastych. Właśnie w takim miejscu znaleźliśmy pojedyncze dziurki w ziemi, które nie mogły być sprawką dzika.

Zeszliśmy z drogi i ruszyliśmy na prawdziwe grzybobranie. Jak to w nowej miejscówce, podobno, szło nam średnio, ale jakieś 10-15 minut spaceru wystarczyło, żeby w nasze ręce wpadł król jesiennego grzybobrania, czyli prawdziwek. Nasz niewielki okaz bardziej uchodził za księcia i padł łupem Alberta. Chwilę później i ja znalazłam prawdziwka, tylko że uprzedził mnie jakiś robak, który wyjadł w zasadzie cały spód jego kapelusza. Zresztą tego dnia wpadłam jeszcze na kilka takich okazów. Na szczęście 3 lub 4 były młode i zdrowe. Podobno idealne do słoika.

Po ok. dwugodzinnym spacerze w naszym wspólnym wiaderku znalazło się pewnie ponad 20 prawdziwków. I wtedy trafiłam na królową grzybobrania – kanię. Była to pierwsza kania, którą widziałam na żywo. Mój towarzysz raczej ich nie zbiera, ale widziałam ten błysk w jego oku, kiedy wspominał o kotletach z tego grzyba.

Dlatego odwołaliśmy się do całej naszej wiedzy na temat kani. Kolor kapelusza się zgadzał, pierścień na trzonie się ruszał, a u podnóża był rozszerzony. Czyli wszystko tak, jak być powinno. Sprawdziliśmy też, czy po uszkodzeniu blaszek te nie zaczną czerwienieć. Pozostały białe, więc wszystko wskazywało na to, że to naprawdę dorodna kania. Ostateczną weryfikację przeprowadzi jeszcze ekspertka wyższego stopnia, czyli teściowa Alberta.

Czytaj także: https://natemat.pl/322405,grzyby-jak-odroznic-muchomora-od-kani-trujace-grzyby-w-polsce-przeglad

Spacer po lesie był świetny, ale smykałki do grzybobrania chyba nie mam

To krótkie, ale dość owocne grzybobranie było ciekawym doświadczeniem. Zwłaszcza kiedy szliśmy ramię w ramię, a Albert nagle przyspieszał, nurkował między drzewa, chwilę szperał w mchu, po czym wracał z kolejnym dorodnym prawdziwkiem. Nie ukrywam, byłam pod wrażeniem.

Równocześnie kiedy ja trafiałam na kolejne grzyby, było miło, ale chyba nie rozumiem tej całej adrenaliny związanej z grzybobraniem. Ludzie wracają nimi obładowani, ekscytują się każdym okazem. Mnie ani to ziębiło, ani grzało. Może nieco przyjemniej zrobiło się, kiedy z traw polany wyłoniła się kania. Tam poczułam iskierkę ekscytacji, ale to chyba dlatego, że po prostu był to bardzo ładny i dorodny grzyb. A jeśli to jednak nie była kania, to wybacz Albert, miło było cię poznać. Warto bowiem dodać, że nie zabrałam żadnego zebranego przez nas grzyba. Nie jem ich, więc tylko by się zmarnowały.

W sumie w lesie spędziliśmy ok. dwóch godzin. Spacer pośród złotych liści ze słońcem przebijającym przez korony drzew był fantastyczny. Równie cudowny był zapach lasu i to uczucie wolności. Bycie z dala od miejskiego zgiełku. To doskonale rozumiem. Ale adrenalina i pogoń za tym, żeby znaleźć jak najwięcej grzybów? Dziękuję, to raczej nie dla mnie.

Największy mankament grzybobrania. Było mi autentycznie wstyd za ludzi

W lasach bywam raczej rzadko. Dlatego myślałam, że odkąd każdy z nas i tak musi płacić za wywóz śmieci, to nareszcie przestaliśmy je wywozić i zostawiać gdzie popadnie. I oczywiście widziałam zdjęcia i filmiki w sieci. Mimo wszystko najczęściej prezentowane było na nich odpady gabarytowe (stare meble itp.).

W lesie pod Wołominem poraziło mnie, jak wiele szklanych i plastikowych butelek, styropianu, czy plastikowych worków nadal trafia do lasów. Wytłumaczcie mi, jaki to ma sens, skoro i tak nikt nie uniknie płacenia za śmieci? O powodach czysto etycznych i moralnych nawet nie wspomnę.

Prawdziwym koszmarem było jednak dotarcie do miejsca, w którym ktoś rozebrał samochód. Dookoła było pełno plastikowych części. Tu kokpit, tam schowek, zaraz osłona przed światłem, czy bak na paliwo. Natura próbuje sobie z tym radzić. Między tymi wszystkimi śmieciami rosło sporo grzybów, pojawiały się paprocie i młode drzewka.

Ale czy naprawdę musimy utrudniać przyrodzie i tak niełatwą sytuację? Tyle mówimy o masowych wycinkach, konieczności ochrony lasów, zostawianiu grzybów dla zwierząt. A ostatecznie część z nas niczym ostatnie świnie nadal wyrzuca śmieci do lasu. Czy to się kiedyś zmieni? Bo na razie jestem zdegustowana i jest mi po prostu wstyd za tych, którzy to robią.