Jeszcze parę lat temu nie pomyślałbym, żeby kupić Hyundaia. Kilka testów z paroma modelami tego producenta skutecznie zmieniło moją opinię. Co prawda nadal nie jestem potencjalnym klientem typowo miejskiego, małego auta, ale tydzień za kierownicą Hyundaia i20 sprawił, że… kurde, te samochody naprawdę da się polubić. Towarzyszył mi przez siedem dni, niejako w tle, bez większych emocji, a jednocześnie wygodnie i praktycznie.
Kalendarz motoryzacyjnych testów prasowych ułożył się tak, że ostatnimi czasy w nasze ręce często trafia (lub trafi) Hyundai. Dlatego zdążyłem się już nieco z nimi oswoić, zwracać uwagę na więcej rzeczy i… obdarzyć je pewną sympatią. Niedawno opisywaliśmy nową i30-tkę, którą jeździliśmy jeszcze zanim wjechała do polskich salonów. Później była malutka miejska i10-tką i praktyczna Elantra, która okazała się bardzo miłym „rozczarowaniem”. Niedługo pojawi się także test gigantycznego Grand Santa Fe, którym byliśmy zgodnie zachwyceni. Wcześniej natomiast było zwykłe Santa Fe czy czarny koń wśród SUV-ów, czyli Tucson. Gdzieś z boku tego wszystkiego jest limuzyna Genesis, która odbiega od tego, do czego przyzwyczaił Hyundai.
No właśnie, do czego przyzwyczaił mnie ten koreański producent? Wspólnym mianownikiem dla tych wszystkich aut jest… zaskoczenie. Bądźmy szczerzy, Hyundai to nie jest auto, o którym się marzy, które wywołuje szybsze bicie serca i jest pierwszą myślą na zakupowej liście. Tymczasem, gdy już ktoś ma okazję się z nim poznać, otwiera się oczy ze zdziwienia. Bo jest ładnie, praktycznie, przyjemnie. Oczywiście nie jest tak „cacy”, bo to wszystko wiąże się z jakościowymi kompromisami. Głównie w środku, gdzie nie trzeba mieć wprawnego oka, by zauważyć, że gdzieś trzeba było ściąć te koszty. Ale jeśli tylko ktoś nie ma oczekiwań premium, a woli spokój ducha (Hyundai daje 5 lat gwarancji), okazuje się, że to Koreańczyk może być ciekawą alternatywą.
Tydzień z i20-tką spędziłem głównie w Warszawie. Zrobiłem kilkaset kilometrów, większośc po mieście, czasami wskakując na obwodnicę. Czyli dokładnie w jego naturalnym środowisku. Model, który widzicie na zdjęciach to jednak nie jest zwykła i20, ale i20-tka w wersji Active. Niektórzy powiedzieliby pewnie „uterenowiona”, ale bądźmy poważni i nazwijmy ją np. „utwardzoną” odmianą zwykłej i20tki. To crossover, w którym zastosowano serię mniejszych i większych wizualno-technicznych zmian, mających w założeniu dodać mu trochę charakteru. To podniesione o 2 cm zawieszenie, spoiler z tyłu dachu, srebrna klapka do wlewu paliwa, relingi dachowe, listwy progowe czy w końcu plastikowe osłony nadkoli. Te ostatnie wyróżniały się najbardziej. Te zmiany nie są znaczne, ale rzucają się w oczy. Znajoma, która myśli właśnie o kupnie i20-tki, spojrzała na testowany model i dopytywała, czy„ten jest chyba trochę inny”. Wyższe zawieszenie raczej nie pozwoli szaleć nam na bezdrożach, ale przy większych miejskich krawężnikach może się przydać.
To samochód, który nie jest duży, ale nadaje się do normalnej, codziennej jazdy. Także jeśli musimy kogoś lub coś przewieźć, co z mojego punktu widzenia niestety dyskwalifikowało i10-tkę. Zgrabny, nie ma wstydu, zgodny z nowoczesnymi trendami, wizualnie pomagają mu wyróżniające się alufelgi. Ten rozmiar na swoje zalety, o czym przekonałem się na własnej skórze. Szukając przez 20 minut miejsca parkingowego pod jednym z biurowców upolowałem jedną, jedyną miejscówkę, w którą nie wskoczyłby żaden sedan. Ja i20-tką się wpasowałem, choć nie bez problemu. Niestety były jedynie czujniki (te jak wiadomo, nie są tak precyzyjne jak oko), bez kamery cofania, przez co musiałem kilka razy wychodzić i upewniać się, że nikogo nie puknę. Udało się, choć niemal „na żyletki”.
Przez te kilka dni i20-tka wręcz wkomponowała się w moją codzienność. Wskakiwałem, ruszałem, nie zwracając na nią właściwie uwagi. Jedni powiedzą, że samochód musi budzić emocje. Drudzy, że liczy się wygoda i praktyka. Rozmiarowo i20 wewnątrz jest autem wystarczającym. Oczywiście podróż na 2000 kilometrów dla czterech dorosłych osób byłaby dyskusyjnym przedsięwzięciem, ale jazda po mieście czy weekendowy wypad w Polskę, czemu nie.
W środku jest jak to w Hyundaiach. Oszczędnie i plastikowo. Na szczęście oszczędności nie dotyczą schowków, bo tych jest wystarczająco, są spore i przemyślane. Na samym środku jest plastikowy panel rodem z poprzedniej epoki z ekranem, na którym można by pewnie grać w Tamagotchi. Ergonomia korzystania jest jednak dobra i intuicyjna, czyli wszystko jest rozmieszczone po bożemu.
Hyundaia i20 Active prowadzi się bardzo lekko. Jest zwrotny i przyjemny w pierwszym i każdym kolejnym wrażeniu. Potem dostrzegamy jednak dość twarde zawieszenie, które na śpiących policjantach daje się we znaki, ale generalnie komfort miejskiej jazdy był w porządku. Zjeździłem Warszawę wzdłuż i wszerz nie narzekając, ani na wygode, ani na wrażenia z jazdy. Tak naprawdę w ogóle o tym się tutaj nie myślało. Po prostu się było. Testowany model miał pod maską 1-litrowy silnik o mocy 120 koni mechanicznych, czasami (przy dłuższym przeciągnięciu) warczał jakby było ich ze dwa razy więcej. Na warczeniu się jednak skończyło, choć szybsze odcinki na obwodnicy pokonywał naprawdę znośnie jeśli chodzi o dynamikę. Do wyboru są jeszcze dwie słabsze jednostki: jeden diesel (1,4l, 90KM) i jedna benzyna (1,4l, 100KM). Może z tymi silnikami spalanie wyglądałoby nieco lepiej, bo 7,9l/100km, które komputer pokładowy wskazywał po tygodniu jazdy u mnie, było wynikiem nieco wysokim jak na oczekiwania względem miejskiego auta.
Werdykt? Zwykły (tutaj to naprawdę nie wada), przyjemny w jeździe i obcowaniu średniej wielkości samochód miejski. Nie budzi emocji, ale wiernie towarzyszy właścicielowi, spełniając te założenia, do których został stworzony. Lekko rozczarowuje za to spalanie. Nową i20-tkę w wersji Active można mieć w granicach 60-74 tysiące złotych. To sporo jeśli weźmie się pod uwagę, że w tym przedziale cenowym można już dorwać większą Elantrę. Ewentualnie lekko dopłacić i mieć jej bogatszą wersję. Ale co kto lubi.