Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Przemiana żałoby w złoże kapitału politycznego to był proces. Najpierw był szok, a potem pierwszą osobą, która podniosła teorie zamachowe – bardzo wówczas osamotnioną – był Antoni Macierewicz. Patrzono na niego z dystansem. Miano mu za złe, że jako były szef SKW z paszportem dyplomatycznym w kieszeni nie został na miejscu katastrofy, tylko wrócił pociągiem do Warszawy. Z czasem jednak zyskiwał zwolenników – mówi #TYLKONATEMAT Joanna Kluzik-Rostkowska.

REKLAMA
8 lat temu była pani bardzo blisko Jarosława Kaczyńskiego i ścisłego szefostwa PiS. Jakie jest pani najsilniejsze wspomnienie z 10 kwietnia 2010 roku?
Był sobotni poranek, gdy nagle dowiedziałam się z telewizji, że samolot prezydencki miał kłopot z lądowaniem w Rosji. Właśnie takie były te pierwsze doniesienia. Nikt wtedy jeszcze nie mówił o katastrofie. Druga seria informacji mówiła, że być może są jakieś ofiary. I dopiero później wszystkie serwisy zaczęły donosić o katastrofie, której nikt nie przeżył. Wtedy zaczęłam dzwonić do różnych znajomych z mojego ówczesnego środowiska politycznego.
Wiedziałam, że delegacja Prawa i Sprawiedliwości była bardzo liczna, ale tylko jej część leciała samolotem, a część pojechała do Katynia pociągiem. Nie byłam pewna, czy na pokładzie Tu-154M nie było obu braci Kaczyńskich. Dzień przed katastrofą rozmawiałam z Olą Natalii-Świat i Grażyną Gęsicką. Umawiałyśmy się na wtorek, że porozmawiamy z Przemkiem Gosiewskim, który na coś tam miał inny pomysł niż my. Wiedziałam, że oni na pewno byli na pokładzie... Szczególnie Oli zależało, by tam pojechać, bo jej dziadek zginął w Katyniu. Nie wiedziałam jednak, że poleciał też Olek Szczygło, z którym się przyjaźniłam od lat...
Ilu takich prawdziwych – nie tylko politycznych - przyjaciół straciła pani na pokładzie Tu-154M?
Wielu. Bardzo wielu... Co najmniej jedną trzecią z tej listy pasażerów naprawdę dobrze znałam. To były zarówno przyjaźnie jak i dobre znajomości polityczne. Na pokładzie była mi bliska Iza Tomaszewska, czyli dyrektor prezydenckiego zespołu protokolarnego. Pamiętam, że telefony innych osób były wyłączone, ale gdy dzwoniłam na komórkę Izy, to wydawało się, że jest połączenie. "Boże, może jej się nic nie stało i po prostu śpi" – tak wtedy pomyślałam. Ustalenie pełnej listy ofiar trochę trwało i długo bałam się też o wielu znajomych, którzy na szczęście nie polecieli.
Pamiętam, że kiedy już wszystko było wiadomo, część polityków pojechała spotkać się w Sejmie, sporo osób pojawiło się też wtedy na Nowogrodzkiej. Była również wyznaczona mała grupa, która była w stanie przyjąć zaproszenia od mediów. Zdecydowałam się do niej dołączyć.
I co pani czuje, gdy w dzisiejszym PiS mówią, że należy pani do obozu, który ukrywa "prawdę"?
Czuję poirytowanie. Myślę, że wiele z tych osób nie mówi tego szczerze. I coraz trudniej im to ukryć. Przez lata mogli zarzucać Platformie Obywatelskiej różne rzeczy. Jednak przez ostatnie ponad dwa lata mieli wszystkie narzędzia i nieograniczone możliwości finansowe do tego, by podważyć którykolwiek z wniosków Komisji Millera. Nic takiego nie miało miejsca. Żadne z oskarżeń się nie potwierdziło.
PiS ma jednak wciąż honorowe wyjście. Wystarczyłoby przyznać: "nie wierzyliśmy, mieliśmy do tego prawo, weryfikowaliśmy wyniki prac komisji Jerzego Millera, jednak rzeczywistość pokazała, że te wyniki są nie do podważenia". I właściwie Jarosław Kaczyński to przyznaje, tyle że nie z otwartą przyłbicą. Zakończenie miesięcznic, wyrzucenie z rządu Macierewicza, zdjęcie ze strony internetowej składu jego podkomisji, czy informacje o tym, że śledztwa przez wiele lat nie da się zakończyć – to jest w istocie przyznaniem się do klęski teorii zamachowych.
PiS opuściła pani dopiero jesienią 2010 roku. Czy przed rozstaniem z tym obozem udało się pani zauważyć, kiedy tragedia i żałoba zmieniły się w złoże kapitału politycznego?
To był proces. Najpierw był szok, a potem pierwszą osobą, która podniosła teorie zamachowe – bardzo wówczas osamotnioną – był Antoni Macierewicz. Patrzono na niego z dystansem. Miano mu za złe, że jako były szef SKW, z paszportem dyplomatycznym w kieszeni, nie został na miejscu katastrofy, tylko wrócił pociągiem do Warszawy. Z czasem jednak zyskiwał zwolenników.
logo
Antoni Macierewicz był 10 kwietnia 2010 roku w Katyniu, ale z Rosji szybko wrócił pociągiem do Polski. Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta
Przy czym to, co kiedyś było atrakcyjne dla elektoratu PiS, teraz staje się dla tego środowiska pułapką. Z której niełatwo będzie wyjść. Bo jak tu nagle wyznawcom teorii spiskowych powiedzieć: "pomyliśmy się, gdy przez 8 lat snuliśmy fantastyczne opowieści, żadna nie okazała się prawdziwa".
Im więcej mija lat, tym więcej osób zadaje pytanie, dlaczego "prawdy" szuka akurat wspomniany przez panią Antoni Macierewicz. Dlaczego padło na niego?
Nie "padło", on sam wymyślił sobie taką rolę. Cynicznie zagrał na emocjach Jarosława Kaczyńskiego pogrążonego w żałobie i zrozpaczonego chorobą matki. Uderzył w jego najczulsze punkty. Na początku to wszystko tak nie wyglądało. Pamiętam rozmowę z Jarosławem Kaczyńskim z czasów, gdy startowaliśmy z jego kampanią prezydencką. "Słuchaj, ja nie wiem, co się stało. Nie przesądzam, że stał za tym jakiś spisek. Ja po prostu nie wiem, co tam się stało" – usłyszałam od niego.
Kto najbardziej zyskał politycznie na tym, co zdarzyło się 8 lat temu?
Antoni Macierewicz! I to bez wątpienia. Z człowieka, do którego zaufanie zawsze było ograniczone stał się politykiem z własnym "smoleńskim" elektoratem. A kiedy to się stało? Po wyborach prezydenckich z lipca 2010 roku dotychczasowe otoczenie Jarosława Kaczyńskiego z kampanii wyborczej rozjechało się na wakacje z dziećmi. Jakoś tak się złożyło, że wszyscy mieliśmy dużo dzieci i po wielu tygodniach ciężkiej pracy wreszcie mieliśmy dla nich trochę czasu.
logo
Joanna Kluzik-Rostkowska w maju 2010 roku była jedną z najbliższych współpracowniczek Jarosława Kaczyńskiego. Kilka miesięcy później wraz z innymi centrystami opuściła PiS, w którym zaczynała wzrastać rola Antoniego Macierewicza i teorii spiskowych. Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
A Jarosław Kaczyńskich został na Nowogrodzkiej. No i zaczęło się "kolędowanie" Macierewicza, Ziobry i innych polityków niezadowolonych z centrowej twarzy PiS pokazanej w kampanii...
Wybiera się pani na odsłonięcie pomnika smoleńskiego na pl. Piłsudskiego?
Nie wybieram się tam. Będę na Powązkach, ale prywatnie. Nie zamierzam brać udziału w żadnych oficjalnych uroczystościach. Polityka spowodowała, że zamiast budować dobrą pamięć po ofiarach katastrofy smoleńskiej, dzielimy się na tych, którzy na działania PiS są wkurzeni i na tych, którym się one podobają. Tymczasem wszyscy ci, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 roku powinni mieć swoje miejsce w historii Polski, a nie w bieżącej polityce.
Smoleńsk to wciąż potężny kapitał polityczny, ale nie wystarczy do wygrywania wyborów i utrzymywania władzy. Najnowsze sondaże potwierdzają silny trend spadkowy "dobrej zmiany". To już kłopoty, które mogą dawać nadzieje opozycji?
Oczywiście, że tak. Ten kapitał smoleński wyraźnie się zmniejsza. Co widać najdobitniej po tym, że słabnie pozycja Macierewicza. Nikt głośno tego w PiS nie mówi, ale Antoni Macierewicz został zmarginalizowany, a Mariusz Błaszczak twardą ręką czyści po nim Ministerstwo Obrony Narodowej.
A co do sondaży... Na pewno coś się ostatnio zmieniło w Polsce. Stało się coś takiego, że nawet zwolennicy PiS zaczynają mieć dosyć. Słyszę to już nawet od moich absolutnie niepolitycznych znajomych i od przypadkowych osób. To potwierdza, że coś ostatnio pękło.