Ich skecz "Wigilia" politycy i zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości uznali za ordynarny. O występach w TVP też mogą na razie zapomnieć, ale nawet o tym nie myślą. – Na początku objęcia rządów przez obecny obóz mieliśmy jedną propozycję, ale skrzętnie odmówiliśmy. Zresztą pan Jacek Kurski powiedział kiedyś, że w Telewizji Polskiej nie ma miejsca na rechot, więc trzymamy się tej zasady – mówi Radosław Bielecki z kabaretu Neo-Nówka. Rozmawiamy też o tenisie, muzyce, pomaganiu innym i... propozycji dla Janusza Kowalskiego.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Mateusz Przyborowski: Do jakiego programu macie teraz próby?
Radosław Bielecki: Co dwa, trzy lata robimy nowy program – ten najnowszy nosi tytuł "Tradycje polskie", wciąż jest układany, coś nowego dodajemy. To program bardzo lekki, jest zdecydowanie mniej polityki niż ostatnimi czasy, ale w neo-nówkowym stylu. Nie chciałbym za dużo zdradzać, ale chodzi o tradycje być może jeszcze nieodkryte, ale przez nas zauważane. Do tej pory nic z tego programu nie było emitowane w telewizji.
Czy ja wiem…? Nie uważam, że komukolwiek podpadliśmy, nie czuję tego. A poza tym: kto im nie podpadł?
Wasz skecz "Wigilia", bo tym mówimy, ma kilka lat, ale kiedyś nie wywoływał takich reakcji jak latem 2022 roku. Może dlatego, że kiedyś Polacy nie byli tak podzieleni, jak teraz.
Wydaje mi się, że uderzyliśmy w czułą nutę, natomiast to, co pokazaliśmy, jest tak naprawdę smutne. A to, że zabolało? Bardzo dobrze, od tego także jest kabaret – żeby wytykać niedoskonałości systemu czy zauważać zjawiska społeczne. Nie uważam, że zrobiliśmy nie wiadomo co.
Skończyło się tylko na komentarzach polityków partii rządzącej w sieci czy może dostaliście jakieś oficjalne pismo z Nowogrodzkiej?
Cały czas czekamy, ale nic jeszcze nie dotarło. No, chyba że to idzie Pocztą Polską, to może w przyszłym roku dojdzie.
A już tak poważnie mówiąc, w PRL-u by was po prostu ocenzurowali i na tym by się skończyło. Chociaż Roman Żurek mówił niedawno w wywiadzie o waszych skeczach, których nie puszczono w telewizji. Dotyczyły one byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i serialu "M jak miłość".
Dla mnie najfajniejszą reakcją na to, co się wydarzyło po "Wigilii", był sms od Zenka Laskowika. Napisał, że szanuje i dobrze, że mieliśmy odwagę coś takiego powiedzieć. Jednak ja nie uważam tego za szczyt odwagi.
Wydaje się, że to jest jeszcze wolny kraj, a poza tym nie odkryliśmy Ameryki. Moim zdaniem w PRL-u trzeba było mieć większe jaja, żeby pozwolić sobie na pewne rzeczy.
W naszym skeczu padły słowa, które są wypowiadane w – podejrzewam – co trzecim polskim domu. Dostałem mnóstwo wiadomości, w których ludzie pisali, że moja postać w "Wigilii" (ojciec, zawzięty wyborca partii rządzącej – red.) to ich dziadek, wujek, ojciec, i że właśnie tak się zachowują. Do tej pory mam takie sygnały i może dlatego zrobiło się głośno, ponieważ ten obraz jest bardzo realny.
Skecz długo ewaluował, ponieważ było pole ku temu. Zarzewie konfliktu na tle polityki jest cały czas, więc ten numer moglibyśmy poprawiać co chwilę i go grać. Stwierdziliśmy też, że musimy w końcu uderzyć w stół, by ludzie zauważyli, że jest problem – a chodzi o problem, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać i kłócimy się o rzeczy, które nie powinny nas dzielić.
Kiedyś ktoś powiedział, że kabaret czy stand-up nie tylko bawi, ale też uczy. Słusznie pan też zauważył, że to, co pokazaliście w "Wigilii", jest smutne.
Tak jest, niestety. Ktoś kiedyś też mądrze powiedział, że kabaret jest sztuką obserwacji otoczenia i jest w tym dużo prawdy.
Skecz "Wigilia 2022", jak zapewne wiecie, okazał się najczęściej oglądanym w 2022 roku niemuzycznym wideo wśród polskich użytkowników w serwisie YouTube – na początku grudnia miał już 10,8 mln wyświetleń. W tyle zostawiliście idoli młodego pokolenia.
To miłe, że dużo ludzi to obejrzało, a czy to przyniesie jakiś efekt, trudno powiedzieć. My zrobiliśmy swoją robotę. Czyli to, co kochamy. Nie wszystkim musi się to podobać i tak niech będzie, a my mamy naprawdę duży dystans do tego. I tyle.
W swoich skeczach śmiejecie się również z siebie?
My generalnie lubimy się bawić na występach, dużo improwizujemy na scenie, więc pojawiają się momenty, w których jeden drugiego potrafi "zgotować". Jednak autobiograficzne skecze raczej nie powstają – wbrew pozorom na co dzień nie jesteśmy tacy zabawni.
Wydaje mi się, że jesteśmy w miarę normalni. I nasze rodziny nie wytrzymałyby z nami, gdybyśmy cały czas byli tacy, jak na scenie. Większość z nas jest typem introwertyka.
Chciałem właśnie zapytać, czy ludzie zaczepiają pana na ulicy w przekonaniu, że będzie pan tak samo śmieszny, jak na scenie czy w telewizorze.
Oczywiście, że tak jest!
Zaczęła się śmiać i sprawa się rozwiązała, ale tak jest – ludzie myślą, że jesteśmy duszami towarzystwa, a to nie zawsze idzie w parze z tym, co robimy.
Kiedy umówiliśmy się na wywiad, po rozmowie pomyślałem sobie: "Sądziłem, że pan Radek z Lidzbarka Warmińskiego jest weselszy". Ale to była chwilowa myśl, bo od razu przypomniałem sobie inne wywiady z satyrykami, które miałem przyjemność przeprowadzić – podkreślali, że to nie jest tak, że rzucają żartami poza sceną.
Uff, dziękuję za te słowa, bo myślałem, że tylko ja taki jestem (śmiech).
Zapytałem o to, czy śmiejecie się z siebie i czy są jakieś elementy autobiograficzne, bo przyszedł mi do głowy wasz skecz "Chory facet", w którym pokazujecie, że nie ma bardziej śmiertelnej choroby od męskiego przeziębienia.
Ale to także obraz archetypowego faceta. Wiadomo przecież, że tak mamy i większość panów umiera przy 37,3°.
Ale chyba mi pan nie powie, że jest hipochondrykiem?
Walczę z tym.
Naprawdę?
Tak. Nie wiem, z czego to wynika, ale były momenty, że bardzo mocno wsłuchiwałem się w swój organizm i to się przekładało na różnego rodzaju dziwne odczucia i mnóstwo urojonych chorób. Koledzy się ze mnie śmiali, że kiedyś napiszą w gazetach: "Po długoletniej walce rak przegrał z Radkiem" (śmiech). W tej chwili mam jednak sytuację opanowaną.
Nadal myśli pan częściej o tenisie niż o kabarecie? Tak pan powiedział w jednym z wywiadów w 2020 roku.
Mówiłem tak, bo tenis to moja druga pasja. To może trzeba wyjaśnić: kiedy nie jesteśmy na scenie, myślę o tenisie, a kiedy występujemy, myślę o kabarecie. Prawdą jest także to, że tenis jest obecny w moim życiu – gram, oglądam, otworzyłem własny sklep tenisowy, jestem prezesem klubu tenisowego Come-On Tennis Club Wrocław, organizuję zawody dla artystów, a moje dzieci i żona też grają w tenisa. No i co najważniejsze, mam ujemny ranking ATP (śmiech).
Jest pan także współtwórcą Noworocznego Koncertu Charytatywnego dla Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci, ale też współorganizował pan charytatywny turniej tenisowy dla dzieci, z którego cały dochód trafił na pomoc uchodźcom z Ukrainy. Widać jednak, że nie robicie tego dla splendoru – to znaczy nie chwalicie się tym.
Mam wewnętrzną potrzebę pomagania innym i według mnie to jest nasz obowiązek. Potrzebujących ludzi jest mnóstwo i wiadomo, że nie wszystkim człowiek jest w stanie pomóc, ale na tyle, na ile starcza mi czasu, staram się wspierać słabszych.
Uważam, że to są fajne pieniądze. W tegorocznej edycji na czysto zebraliśmy 135 tys. zł.
Ktoś zapyta: kabaret i hospicjum, kabaret i pomaganie innym?
No właśnie, może nie do końca się to licuje, ale uważamy, że ten balon smutku należy przebijać i chcemy pokazywać, że hospicjum to również życie, a nie tylko śmierć. Przez te akcje podopiecznym pomagamy godnie odchodzić, ale pomoc trafia też do ich rodzin, które często są dysfunkcyjne – skoro dziecko jest chore, to jeden rodzic nie może pracować, więc to łączy się często z problemami finansowymi całej rodziny.
Mając świadomość tego, jak pomagamy i komu pomagamy, nie ukrywam, że jesteśmy dumni. Z drugiej strony myślę, że wszystkim osobom, które są w jakimś stopniu rozpoznawalne, jest łatwiej to robić. Dlatego uważam, że to wręcz nasz obowiązek. A dlaczego Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci? Jest to organizacja, z którą znamy się od lat, wiemy, jak funkcjonuje i jesteśmy pewni, że te pieniądze trafiają tam, gdzie powinny.
Zdarza się niestety, że odmawiamy innym akcjom, a jest ich całe mnóstwo. I to jest tak naprawdę słabe, że państwo czy system ochrony zdrowia tak niedomaga, że trzeba zbierać pieniądze.
Organizacji, które pomagają innym i stają na głowie, jest ogrom.
No właśnie, a czasami niektóre z nich dostają wille... Potrzebna jest pomoc z zewnątrz i celem tych wielu wspaniałych organizacji jest łatanie tej dziury, a nawet nie dziury, tylko wyrwy. Wystarczy wejść na media społecznościowe, by przekonać się, ile powstaje akcji zbierania pieniędzy na chore dzieci czy dorosłych.
Coś jest nie tak, ale świata nie zmienimy, nie jesteśmy też politykami i nie zmienimy tego, co się dzieje wokół służby zdrowia czy budżetu państwa. Jedyne, co możemy, to pomagać na ile możemy.
Mówi pan, że nie jesteście politykami, a czy kiedykolwiek myślał pan o tym, żeby nim zostać?
W życiu! Nie potrafię kłamać.
Znowu pan podpadnie...
A na czym polega polityka? Na niewinnych kłamstewkach przy żadnej odpowiedzialności za czyny. Ja jestem za szczery i nie aż tak gruboskórny, a poza tym mam co w życiu robić. Moim zdaniem, jeśli ktoś bawi się w politykę, to albo ma ambicje, albo nic innego nie potrafi. Tak przynajmniej wygląda polska polityka, mamy mało autorytetów i czasami mam wrażenie, że do polityki idą ludzie, którym się w życiu nie udało. Oczywiście nie generalizuję, że każdy polityk jest taki sam, bo są wyjątki.
Ale polską rzeczywistość komentujecie też na poważnie. Na przykład po skandalicznym show Jarosława Kaczyńskiego, który spadkiem dzietności w Polsce obarczył młode kobiety, które "dają w szyję", nie przebieraliście w słowach. "Jak trzeba być skrzywdzonym, żeby tak nienawidzić kobiet? Kolejny podział i wojenka Polska vs Polska start. Czy naprawdę musimy się cały czas tak wzajemnie nap***dalać???" – taki wpis pojawił się na waszym Twitterze.
Jak można nie przebierać w słowach, kiedy słyszy się taki absurd? To są takie pokłady absurdu, że naprawdę nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. To jest nie do pomyślenia, a jednak takie słowa padły z ust prominentnego polityka, który – co by nie mówić – ma duży wpływ na to, co się w naszym kraju dzieje.
Jeżeli takie słowa padają z ust takiego człowieka, to trudno tego nie skomentować. Poza tym padają z ust starego kawalera, który – jak się okazuje – najwięcej wie o kobietach. A zresztą żyjemy w tym kraju, płacimy podatki i należy mi się prawo do skomentowania, że coś mi się nie podoba albo kiedy uważam, że coś jest po prostu bzdurą.
Mało jest jednak satyryków, którzy tak na poważnie komentują polską politykę w mediach społecznościowych.
Każdy satyryk ma jakąś swoją drogę i są kabarety, które w ogóle nie dotykają polityki i mają się dobrze. To kwestia wyboru, wrażliwości i o tyle śliski temat, że władza może się dość szybko zmienić, wydarzenia też szybko po sobie następują, a w kabarecie chodzi też o to, by zrobić skecz, który będzie ponadczasowy.
Sytuacja jest tak dynamiczna, że ta polityczna satyra szybko się dewaluuje i niektórzy nie chcą dotykać tych kwestii w swoich programach. I dobrze, szacunek, bo każdy ma swoją drogę.
Sami prowadzicie konta w mediach społecznościowych czy macie administratora?
Sami je prowadzimy.
O występach w TVP w najbliższym czasie możecie chyba zapomnieć.
Cóż, ciężko byłoby nam wystąpić w telewizji tak mocno zaangażowanej politycznie i siejącej momentami nienawiść. Na początku objęcia rządów przez obecny obóz mieliśmy jedną propozycję, ale skrzętnie odmówiliśmy. Zresztą pan Jacek Kurski powiedział kiedyś, że w Telewizji Polskiej nie ma miejsca na rechot, więc trzymamy się tej zasady – nie mamy potrzeby występowania w takim medium.
Oczywiście mamy świadomość, że są artyści, którzy występują w telewizji publicznej, mając wszystko gdzieś. Nie wiem, co nimi kieruje – może pieniądze, może łamane są kręgosłupy, bo ktoś ma kredyt i musi przecież z czegoś żyć.
Mam też jednak świadomość, że ten dział publicystyczno-propagandowy nie bierze jeńców, więc nie mam potrzeby tam się pojawiać i nie chcę być z tym w żaden sposób utożsamiany.
Czujecie w Neo-Nówce, że przypięto do was łatkę anty-pisowców? Politycy PiS oburzyli się na nową wersję "Wigilii", ale przecież w tym skeczu wyśmialiście też opozycję.
Tak, tylko kto to zauważa?
Ja zauważyłem.
Ok, jednostki zauważają, ale polityk musi coś mówić. I, nawet wiedząc, że dotykamy też drugiej strony tego odwiecznego konfliktu światopoglądowego, do tego się nie przyzna. Poza tym przez sito przepuszczam to, co mówią politycy. Oczywiście kuriozalne jest to, że na temat skeczu kabaretowego wypowiada się rzecznik rządu... To nas bardzo rozśmieszyło, ale cóż – taki mamy kraj.
Nie brakuje wam za to inspiracji.
Jest tego bardzo dużo, ale jak wspomniałem na początku, chcieliśmy, żeby nasz nowy program był lekki. Chcieliśmy pobawić się trochę łagodniejszą formą, chodzi też o rozwój naszego kabaretu – co jakiś czas pojawia się coś mocniejszego, jednak obserwujemy wszystkich, nie tylko polityków, bo to byłoby nudne.
Po pierwszych występach z najnowszym programem widzimy, że publiczność to kupuje i nie czujemy presji, że nie ma politycznych numerów. Ludzie też potrzebują odpoczynku od tego, co się dzieje na co dzień.
Neo-Nówka wkracza w 23. rok istnienia – pan mówi o rozwoju kabaretu, a nie odcinaniu kuponów.
Mamy świadomość, że sami sobie również stawiamy tę poprzeczkę wysoko i jesteśmy wobec siebie bardzo krytyczni, co czasami nie ułatwia nam pracy. Jest w nas jednak dość energii, by jeszcze tę rękawicę podejmować i tworzyć nowe rzeczy. Cały czas nas to bawi i każdemu życzę, by pasja zamieniła się w pracę.
Byłbym głupcem, gdybym narzekał na to, co robię. Jestem szczęśliwym człowiekiem, a bawienie ludzi jest po prostu afrodyzjakiem scenicznym, ta energia, która wraca do nas z widowni, strasznie ładuje akumulatory. I strasznie uzależnia. Widz od razu daje nam zwrotkę, czy coś jest śmieszne, czy nie. To widzowie tworzą nasze programy.
A co to znaczy, że jesteście wobec siebie krytyczni?
Wymagamy od siebie. To tak, jak z kapelą, która wyda płytę. Powstaje pytanie: jaka będzie następna? Mamy takie samo podejście, jak zespoły muzyczne – chcemy nagrać dobre single, ale też cała płyta ma być spójna i na poziomie, który sami sobie wyznaczamy.
Zdarza się, że na waszych próbach aż kartki fruwają, bo jest taka wymiana zdań?
Aż tak nie, chociaż zdarzało się, że udało nam się stworzyć numer, przy którym na próbach popłakaliśmy się ze śmiechu, a na występie była totalna cisza. To nie jest tak, że mamy patent, jak robić kabaret i wiemy wszystko. Za każdym razem to jest nowe dziecko, jest dużo emocji i niepewności. To jest praca od nowa za każdym razem – nie ma szkoły na kabaret, nie ma patentu na rozśmieszanie.
Jasne, jesteśmy chyba na tyle doświadczeni, że mniej więcej wiemy, w którym momencie będzie śmiesznie, ale ostateczny kształt nowemu programowi nadaje publiczność, która może powiedzieć: "Ok, panowie, ale tutaj śmiesznie nie było".
Wtedy reagujemy od razu, nawet w busie, wracając z występu. Ta praca jest w zasadzie nigdy nieskończona. Naszą robotę porównujemy do choinki: ubieramy ją bombkami w postaci naszych żartów, dochodzą do tego lampki, łańcuch itd. Część tych ozdób spada, tłucze się i już nigdy nie wraca.
Satyrycy często podkreślają, że ich praca nie zaczyna się od wyjścia na scenę i nie kończy się na zejściu ze sceny.
A poza tym więcej czasu spędzamy w samochodzie niż na scenie, to jest nasze główne zajęcie. Myśleliśmy nawet, żeby postawić jakiś cyrk, do którego wszyscy by się zjeżdżali, ale to jest na razie na etapie biznesplanu (śmiech).
Scena od zawsze pana ciągnęła? Mam na myśli pana rodzinny Lidzbark Warmiński, w którym od 1976 roku odbywają się Lidzbarskie Wieczory Humoru i Satyry.
Bardzo chętnie wracam do Lidzbarka i kto wie, może na starość tam wrócę? To moja kraina łagodności, tam żyje się trochę wolniej niż we Wrocławiu. A co do pytania, zawsze ciągnęło mnie na scenę i odkąd pamiętam, byłem blisko tej sceny.
Ten moment nadszedł gdzieś w 2004 roku, co w efekcie doprowadziło mnie do Neo-Nówki. Czasami mamy spotkania z młodzieżą i zawsze powtarzam, że nieważne skąd jesteś i z jak małego miasta, zawsze może ci się udać, jeśli do czegoś dążysz. I ja jestem tego przykładem, choć może nieskromnie to brzmi.
Mam kolegów przedsiębiorców, którzy twierdzą, że młodzi chcą od razu dużo zarabiać, niekonieczne się angażując czy wykazując się, że coś potrafią. Ja pamiętam, jak chodziłem do domu kultury w Lidzbarku, stawiałem na scenie kamerę VHS i mówiłem monologi. Wracałem do domu, oglądałem nagrania, poprawiałem je i następnego dnia znowu jechałem na scenę.
Niektórzy pukali się w głowę, bo jak to tak: dorosły facet przychodzi z kamerą do domu kultury, nagrywa siebie i co to w ogóle jest za odpał. A ja tylko starałem się dążyć do perfekcji. Myślę, że tego uporu młodym brakuje, za dużo jest dróg na skróty. Teraz nawet lektur szkolnych się słucha, a nie czyta.
Bardzo lubię czytać biografie i tam doskonale jest pokazane, że nie chodzi wyłącznie o talent, ale często to wszystko jest wypracowane ciężką pracą. Leszek Możdżer nie urodził się przecież pianistą – jak każde dziecko zaczynał od ćwiczenia gamy C-dur.
Wraca pan wspomnieniami do zespołu Pulsar, którego był pan wokalistą?
Jasne, że tak! Jeden materiał został nagrany w 1997 roku w studiu Radia Olszyn, drugi w 2000 roku. Nigdy nie ujrzały światła dziennego w postaci płyty, ale mam w domu te nagrania i chciałbym wydać je dla siebie i znajomych.
To też była fajna przygoda – czasami odpalam sobie te nasze piosenki w samochodzie, a moje dzieci dziwią się, że tata tak potrafił kiedyś drzeć trepa i wydawać z siebie plemienne okrzyki.
Wyjaśnijmy, że Pulsar to nie był zespół soft rockowy.
No nie, to były mocne brzmienia. Mogę się natomiast pochwalić, że odpalam właśnie solowy projekt muzyczny, ale nie są to tak mocne dźwięki. Zagrałem niedawno pierwszy koncert w Oleśnicy, dobrze został przyjęty i mam plan pojeździć z nim po Polsce. Autorska muzyka, autorskie teksty, pojawiają się też elementy satyry, ale jest to przede wszystkim muzyka, która zawsze mi w duszy grała.
Może powstanie też płyta? To odskocznia od kabaretu i nie będę z tego żył, jednak to kolejny dowód na to, że można spełniać marzenia. Życie jest za krótkie, żeby czekać na coś. Trzeba działać.
Propozycja Neo-Nówki dla Janusza Kowalskiego jest wciąż aktualna? Po jego show w Sejmie wychwalającym działania ministra edukacji Przemysława Czarnka i jego resort zaproponowaliście, żeby 15 minut przed waszym występem rozgrzał trochę publiczność – to znaczy zaapelował o owację na stojąco, brawa i aby powiedział kilka ciepłych słów o was.
Nie wiem, czy byłoby nas stać na taki support, ale publiczność mogłaby zostać dobrze rozgrzana. I pierwszy raz mielibyśmy standing ovation jeszcze przed wyjściem na scenę. Czemu nie (śmiech)!
Naszym zdaniem żyjemy w demokratycznym kraju, w którym jest wolność słowa, więc dziwi mnie reakcja niektórych ludzi, którzy twierdzili, że pójdziemy siedzieć albo ktoś będzie nas szykanował.
Całkiem niedawno miałem taką sytuację w aptece: pani mnie rozpoznała, nachyliła się do okienka i z rozbrajającą szczerością powiedziała: "Taki pan weselszy jest w tej telewizji". Zapytałem ją, czy w domu też leki sprzedaje.
Od ponad dziesięciu lat jako Neo-Nówka jesteśmy ambasadorami fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci, raz w roku organizujemy koncert, ale też inne akcje na rzecz tego hospicjum. Przez te lata udało nam się zebrać ponad milion złotych.
Może patrzę z innej perspektywy, ale jestem przekonany, że nie poszedłbym do tego medium za żadne pieniądze. Do medium tak upolitycznionego i... Nawet nie wiem, jak to określić, bo słowo "ściek" padało już z ust polityków, a nie chciałbym obrazić wszystkich ludzi, którzy tam pracują, ponieważ wiem, że jest dużo wartościowych osób w obecnej TVP.
Dzisiaj robię to, co chciałem, ale kabaret pojawił się w moim życiu dopiero w wieku 25-26 lat. Po studiach zacząłem się w to bawić – co ciekawe, zaczynałem od… bycia wolontariuszem na Lidzbarskich Wieczorach Humoru i Satyry. Trochę zazdrościłem artystom, ale sam nigdy nie miałem odwagi, żeby napisać własny program.