Prof. UW Rafał Chwedoruk: Przede wszystkim kolejny raz widzimy proces słabnięcia Prawa i Sprawiedliwości, który postępuje już od kilku lat, a który znalazł odzwierciedlenie w dotkliwej porażce wyborczej z 15 października 2023 roku. PiS utrzymało poziom poparcia gwarantujący status partii numer jeden lub numer dwa, ale ujawniły się strategiczne słabości tej formacji.
Mowa tu między innymi o strukturze demograficznej elektoratu, w którym obserwujemy nadreprezentację osób starszego pokolenia i niedoreprezentację młodszych grup. Dochodzi do tego brak zdolności koalicyjnych, poza jakimiś zupełnie incydentalnymi przypadkami samorządowymi na poziomie gmin czy rad miast.
Wyraźnie da się też zauważyć, że sposób myślenia o świecie tej polityków generacji, która doprowadziła do hegemonii prawicy w minionej dekadzie, zaczął się coraz bardziej rozchodzić z tym, jak otaczającą nas rzeczywistość widzi większość Polaków – w tym szczególnie ludzie młodzi oraz w średnim wieku.
W efekcie wielu działaczy PiS różnych szczebli – od posłów po radnych – zaczęło się zastanawiać nad swoją przyszłością w polityce. Jedni rozglądają się już za zupełnie nową formacją, a inni liczą na jakieś przetasowania z myślą o kompletnej przemianie programowej i kadrowej w aktualnej partii.
To, co się stało w Małopolsce, najdobitniej pokazuje, że te zjawiska mają charakter strukturalny. I jest naprawdę alarmem dla Jarosława Kaczyńskiego.
Sen z powiek prezesa Kaczyńskiego ma spędzać kilku działaczy samorządowych?
Przecież mówimy o jednym z najsilniejszych – obok Podkarpacia i Lubelszczyzny – bastionów PiS. Gdyby Kraków wyjąć z Małopolski, to można by mówić o absolutnej hegemonii prawicy – jej wyniki na Podhalu, na Sądecczyźnie czy w dawnym województwie tarnowskim należą do najwyższych w skali całego kraju.
Zatem jeśli tam się źle dzieje, to już nikt nie zaprzeczy, że całe Prawo i Sprawiedliwość – używając słów jednego z klasyków tej formacji – jest "rozwibrowywane".
Ostatecznie udało się jednak uniknąć powtórzenia wyborów do sejmiku województwa małopolskiego i odtrąbiono sukces partyjnej centrali.
O żadnym sukcesie nie ma mowy. To oczywiste, że Jarosław Kaczyński z tej bitwy wraca osłabiony. Poważne straty prezes PiS poniósł już na samym starcie – przez fakt, iż do buntu w Małopolsce w ogóle doszło.
A potem przez kolejne tygodnie grupa lokalnych polityków – pomimo publicznych nacisków centrali z Nowogrodzkiej w Warszawie – nie miała najmniejszej ochoty respektować poleceń. To będzie stanowiło zachętę dla innych działaczy, aby w kolejnym kryzysowym momencie również przeciwstawić się woli prezesa.
Poza tym pamiętajmy, że tu tak naprawdę chodziło o coś znacznie ważniejszego niż personalia nowego marszałka województwa. W Małopolsce obserwowaliśmy ważny etap walki o władzę w całym Prawie i Sprawiedliwości.
Co więc osiągnęli baronowie i baronessy stojący za zbuntowanymi strukturami?
Przede wszystkim zdobyli oni dowód na to, że Jarosława Kaczyńskiego da się osłabić i to na oczach całej Polski. Oczywiście to "rozwibrowywanie" PiS jest jeszcze dalekie od sytuacji na prawicy w stylu lat dziewięćdziesiątych, ale różne frakcje i działacze dostrzegli, że pojawiły się możliwości targowania się z kierownictwem.
A prezes Kaczyński innego wyjścia niż ustępstwo nie miał. Poważniejsze narzędzia oddziaływania posiadał jeszcze pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu, gdy polityczną prośbą lub groźbą mógł utrzymywać wątłą większość, a inne ma dziś jako szef partii opozycyjnej, która utraciła większość politycznych zasobów. Prezes PiS wykonał duży krok do tyłu, licząc na to, że kiedyś sytuacja pozwoli mu wykonać dwa kroki naprzód.
W ogóle wszystko to, co obserwujemy od 15 października – na pozór zupełnie niezrozumiałe upieranie się w promowaniu Mateusza Morawieckiego do roli premiera, której nie był w stanie objąć, determinacja w walce o media publiczne, których ocena nawet u części wyborców prawicy była niezwykle krytyczna, a także ta ostatnia próba sił w Małopolsce – to nic innego, jak kupowanie sobie czasu przez kierownictwo PiS.
Po pierwsze kupowanie czasu służy temu, aby uniknąć rozliczeń powyborczych wewnątrz partii, które z oczywistych względów powinny zakończyć się z głębokimi zmianami personalnymi w kierownictwie.
Po drugie zaś ekipa z Nowogrodzkiej żyje nadzieją na doczekanie lepszych czasów. Czyli na przykład powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu, poważnych zawirowań ekonomicznych i politycznych w Europie. Liderzy PiS liczą także na jakieś kłopoty polskiej gospodarki, które uderzą w notowania koalicji rządzącej.
Oczywiście to wszystko niekoniecznie rozwiązałoby punktowe problemy, jak napięcia w małopolskich strukturach, ale pozwoliłoby skorzystać z koniunktury politycznej ponownie premiującej PiS. Wtedy znów będzie można powiedzieć, że to nie czas na wewnętrzne spory, a pracę na rzecz odzyskania władzy.
A jeśli "lepsze czasy" nie nadejdą? Która z partyjnych grubych ryb będzie wtedy największym zagrożeniem dla Jarosława Kaczyńskiego?
Otóż prezes Kaczyński ewidentnie liczy na to, że tych ryb pojawi się w stawie tak dużo, że i to on pozostanie tym największym karpiem...
Aspiracji do wzrostu ma jednak mnóstwo konkurentów. Na pewno można wskazać tutaj na ośrodek prezydencki, środowisko Beaty Szydło, krąg młodych działaczy czy otoczenie Mateusza Morawieckiego. Do niedawna wspomnielibyśmy jeszcze o ziobrystach z Suwerennej Polski, ale ich pozycja się pogorszyła.
Sądzę, że układ sił, w którym rozegra się walka o władzę na prawicy, poznamy po rozwiązaniu dylematu w sprawie wyborów prezydenckich w 2025 roku.
QUIZ: Kto to powiedział – Kaczyński czy Tusk?
Przed główną siłą opozycyjną stoi bowiem wybór niełatwy: postawić na kandydata typu Morawiecki, którego wszyscy znają i który na pewno przegra, ale będzie silnym "numerem dwa", czy zaryzykować z kimś z naprawdę młodej generacji, kto spróbuje osłabić stereotypy narosłe wokół PiS.
Każdy z tych wariantów dla różnych frakcji PiS oznaczałby inne szanse lub zagrożenia. Jeśli wystartowałby Morawiecki, na pewno wielu młodych działaczy mogłoby czuć się sfrustrowanych, bo musieliby nadal tłumaczyć się wyborcom, swoim rówieśnikom z polityki PiS – zwłaszcza tej z drugiej kadencji rządów.
A gdyby jednak doszło do daleko idących reform, to mnóstwo działaczy średnio-starszego pokolenia wiedziałoby, że dla nich miejsca na listach już nie będzie, bo się kojarzą z tym, co już było.
Jaki wpływ na Prawo i Sprawiedliwość może mieć utrata "swojego człowieka" w Pałacu Prezydenckim?
Sądzę, że zbyt często przeceniamy znaczenie urzędu prezydenckiego dla funkcjonowania partii politycznych. Bywało przecież tak, że duże główne partie z wywodzącymi się z ich szeregów prezydentami miały tylko problemy.
To paradoks naszego systemu, że aby wygrać wybory prezydenckie, trzeba być kandydatem jednej z wielkich partii, ale jednocześnie prezydent pochodzi z wyborów powszechnych. Sprawując urząd, zdarza mu się więc uważać, że jest namaszczony przez obywateli do odgrywania samodzielnej roli.
Nieprzypadkowo relacje także Andrzeja Dudy z PiS bywały trudne.
Czy w 2025 roku to Andrzej Duda może być w lepszym położeniu politycznym niż partia, która dała mu prezydenturę?
Aktualny ośrodek prezydencki nigdy do końca nie zdefiniował swojej roli i Andrzejowi Dudzie raczej przyjdzie zapłacić za to cenę.
Pałac Prezydencki ani nie był "liberalnym skrzydłem" prawicy, które przyciągałoby wyborców bardziej umiarkowanych, ani nie został "strażnikiem świętego ognia", który zawsze broniłby polityki PiS, będąc przekonującym dla najwierniejszych zwolenników prawicy.
Czytaj także: