nt_logo

Wciąż nie ochłonęłam po show Swift. Ale rozumiem, dlaczego niektórzy byli przytłoczeni i zmęczeni

Ola Gersz

05 sierpnia 2024, 14:08 · 7 minut czytania
Piątek 2 sierpnia był ważnym dniem w moim życiu Swiftie: pierwszy koncert Taylor Swift w Polsce. W końcu! I to nie zwyczajny koncert, ale The Eras Tour – całe widowisko, starannie wyreżyserowane i wizualnie oszałamiające. Co mnie zaskoczyło? Co było najfajniejsze, a co najsłabsze? Jak zachowywali się fani i jak wypadła sama Taylor? Oceniam występ Swift (prawie) na gorąco, bo wciąż nie ochłonęłam. Co to było za show!


Wciąż nie ochłonęłam po show Swift. Ale rozumiem, dlaczego niektórzy byli przytłoczeni i zmęczeni

Ola Gersz
05 sierpnia 2024, 14:08 • 1 minuta czytania
Piątek 2 sierpnia był ważnym dniem w moim życiu Swiftie: pierwszy koncert Taylor Swift w Polsce. W końcu! I to nie zwyczajny koncert, ale The Eras Tour – całe widowisko, starannie wyreżyserowane i wizualnie oszałamiające. Co mnie zaskoczyło? Co było najfajniejsze, a co najsłabsze? Jak zachowywali się fani i jak wypadła sama Taylor? Oceniam występ Swift (prawie) na gorąco, bo wciąż nie ochłonęłam. Co to było za show!
Koncert Taylor Swift w Warszawie był niesamowitym show Fot. Robin van Lonkhuijsen/Hollandse Hoogte/East News // prywatne zdjęcia autorki

Na początek trochę prywaty dla wszystkich, którzy "nie rozumieją fenomenu".

Taylor Swift słucham od nastoletniości. Dorastałyśmy "razem", tym bardziej że obie jesteśmy z tego samego rocznika: 1989. Prawie jednocześnie zaliczałyśmy kolejne etapy życia młodej dziewczyny i kobiety. Jej doświadczenia były niesamowicie podobne do moich, co od razu przyciągnęło mnie lata temu do "blondynki z gitarą" – w końcu jakaś dziewczyna pisała o przeżyciach i emocjach, z którymi mogłam się utożsamić, a które świat lubił wyśmiewać ("to się nadaje tylko do Bravo Girl").


Kiedy w 2008 roku zasłuchiwałam się w jej drugi album "Fearless", podobnie jak Taylor miałam jeszcze bajkową wizję miłości, wierzyłam, że mój Romeo pewnego dnia uklęknie przede mną w ogrodzie ("Love Story") i będziemy żyć długo i szczęśliwie. Wiecie, jak z amerykańskich filmów o nastolatkach ("You Belong With Me").

Dwa lata później leczyłam swoje złamane serce, katując "Dear John" o beznadziejnym byłym ze "Speak Now", ale wciąż wierząc, że będzie jak z filmów Disneya. I Taylor też, dowód: "Enchanted".

Kiedy w 2012 roku 22-letnia Taylor wydała swój czwarty krążek "Red", porzuciła już baśń na dobre. 22-letnia ja też już nie wierzyła w Romeo i białego konia. Obie byłyśmy po nieudanych miłosnych doświadczeniach i obie miałyśmy podniesioną gardę, a słowa "All Too Well" walnęły we mnie jak piorun, bo przeżyłam coś bardzo podobnego i podobnie cierpiałam.

Kiedy miałyśmy 24 lata, byłyśmy już twardsze. Uczyłyśmy się czerpać radość z życia i stawać granice. "1989" (tytuł ma znaczenie) to do dziś jedna z najważniejszych płyt w moim życiu. Nawet nie muzycznie – chociaż to świetny pop i hit za hitem – ale tekstowo.

"The rain came pouring down / When I was drownin', that's when I could finally breathe / And by mornin' / Gone was any trace of you, I think I am finally clean" – łapałyśmy oddech po złamanym sercu.

Kolejne etapy też miałyśmy mniej lub bardziej podobne. Owszem, świat się ode mnie nie odwrócił i nie nazwał mnie kłamliwą suką po aferze z Kanye Westem i Kim Kardashian, ale w erze "Reputation" w końcu wyrzuciłam oczekiwania innych za okno, budowałam swoją niezależność i sprawczość. Do bólu kiczowaty, ale ikoniczny fragment "Look What You Made Me Do" ("I'm sorry / But the old Taylor can't come to the phone right now / Why? Oh, 'cause she's dead") był dla mnie jak katharsis.

W erze "Lover" 2019 roku byłam już pogodzona ze sobą i światem, pandemiczne "Foklore" i "Evermore" dały mi ukojenie, którego potrzebowałam, a "Midnights" z 2022 roku pojawiło się w czasie, kiedy po kolejnych ciężkich doświadczeniach znowu szukałam siebie. Chciałam odnaleźć swój blask, Taylor też ("Bejeweled").

Dziś nie jesteśmy już nastolatkami, ale kobietami po trzydziestce, a teksty Swift dawno już przestały być dziewczyńskie i naiwne. Pojawiły się w nich gorycz, żal i strach, ale jednocześnie wzrosło jej poczucie własnej wartości, a romantyczne uczucia przestały być najważniejsze. Powiem slangowo: rel. Od "Fearless" dzieli już i mnie, i ją przepaść, ale staram się nie zapominać o tej naiwnej, rozmarzonej nastolatce (a ponowne nagrywanie starych płyt Swift mocno w tym pomaga...).

Jeśli dla kogoś brzmi to wszystko głupio i naiwnie, trudno. Na (pojawiające się w ostatnich dniach w internecie do porzygu) zdanie "Nie rozumiem fenomenu Taylor Swift", odpowiem tak, jak wiele Swifties: to proste, Amerykanka pisze o tym, co czułyśmy i czujemy.

Może być sobie światową gwiazdą i miliarderką, ale nadal jest kobietą i świetną tekściarką, która przelewa swoje doświadczenia, uczucia i emocje na papier. A te, jak się okazuje, są uniwersalne. Nie należę do Swifities traktujących Swift jak boginię (z powodu "kilkuminutowych lotów" straciłam do niej sporo szacunku), ale kocham jej muzykę i wszystko, co się z nią wiąże.

Ta dziewczyńska (i nie tylko) wspólnota mogła w końcu zatriumfować na jej najnowszej i największej trasie koncertowej The Eras Your i właśnie tak było w Warszawie. Byłam na koncercie Taylor Swift na PGE Narodowym w piątek, a nostalgiczna podróż po jej twórczości była dla mnie samej również podróżą w przeszłość.

Dalsza część artykułu poniżej.

Czytaj także: https://natemat.pl/565262,koncerty-taylor-swift-czyli-ery-bransoletki-13

Koncert Taylor Swift w Warszawie to nostalgiczna podróż w przeszłość

Jak było? Płakałam, śpiewałam, tańczyłam, skakałam. Zdarłam sobie gardło, bo razem z 65 tysiącami ludźmi śpiewałam (a momentami wyłam) wszystkie hity Taylor. Kolejne płyty podzielone były na tak zwane ery, więc razem z Taylor znowu przeżywałam po kolei to samo, co przed laty. Tyle że tym razem było to dla mnie uzdrawiające – uleczałam swoją wewnętrzną nastolatkę, młodą dziewczynę, kobietę.

Robiłyśmy to wszystkie razem, bo patrzyłam na dziewczyny w moim wieku, starsze i młodsze, które ze łzami w oczach i z wypiekami na twarzach wykrzykiwały słowa "All To Well", "illicit affairs", "august" czy "The Smallest Man Who Ever Lived". Serio, wykrzyczenie tego wszystkiego razem z całym stadionem było tak satysfakcjonujące, jak terapia. Nie rozumiecie fenomenu? Oto ten fenomen.

A wspólna zabawa do radiowych hitów Tay też była przednia. Mogę sobie gardzić "Shake It Off", ale tańczyłam do tego, jak szalona. I ludzie obok mnie też. Mimo że krytycznie bardziej cenione są "Foklore", "Evermore" czy "Midnights", to największa balanga na PGE Narodowym zapanowała właśnie na erach "Fearless", "Reputation" czy "1989", czyli nieśmiertelnych przebojów Amerykanki sprzed lat.

To, co w "The Eras Tour" jest szczególne to właśnie hołd dla każdego etapu twórczości i życia Swift (debiut country z 2006 roku jest nieco ignorowany, ale nie zapomniany, bo podczas akustycznego setu często pojawiają się i te piosenki). Cyk, wracasz do 2008 roku, potem do 2012, do 2017, do 2020. Swift nie tylko śpiewa utwory sprzed lat, ale wraca do ich stylistyki i vibe'u, a to sprawia, że ta trasa (najbardziej dochodowa w historii) to prawdziwa uczta dla fanów.

Dalsza część artykułu poniżej.

Właśnie, dla fanów. Mam wrażenie, że ludzie, którzy znają tylko kilka przebojów Taylor, mogli być nieco przytłoczeni, zmęczeni, być może znudzeni całym występem. To w końcu 3,5 godziny i 45 piosenek. Koncerty na PGE Narodowym nie były więc raczej koncertami typu: "pójdę, zobaczę, bo lubię jej cztery kawałki". To był cały fanowski ceremoniał i czysty fanserwis, czego Swift wcale nie ukrywa. Nie bez powodu jej zespół napakował w każdy koncert morze ukrytych nawiązań i niespodzianek.

The Eras Tour to wyreżyserowane show, a to może razić

Trasa The Eras Tour Taylor Swift to nie są też zwykłe koncerty. To całe show i to show spektakularne. Scenografia, choreografia i kostiumy (Swift przebiera się na każdą erę) robią ogromne wrażenie, podobnie jak synchronicznie świecące na określone kolory "bransoletki", które każdy uczestnik dostał przed wejściem. Widok z trybun na ten kolorowe tłumy był oszałamiający.

Koncert na Narodowym robił wizualnie ogromne wrażenie i to mimo że wiedziałam już, jak wygląda całe The Eras Tour w filmie koncertowym z ubiegłego roku (dostępnym na Disney+). Na żywo wygląda to jednak jeszcze bardziej spektakularnie. Od maja dodano również nową erę, czyli płytę "The Tortured Poets Department": ten segment jest najbardziej widowiskowy i realizacyjnie kunsztowny. Czapki z głów.

Trzeba jednak pamiętać, że "The Eras Tour" to widowisko zaplanowane i wyreżyserowane pieczołowicie co do sekundy: z jednolitą choreografią i scenografią, ustaloną odgórnie setlistą oraz gestami (chociażby na piosence "22" Swift zawsze ściska dziewczynkę z tłumu i daje jej czarny kapelusz) i słowami Taylor do tłumu.

To nie wszystkim mogło się podobać, bo słyszałam głosy o braku naturalności i spontaniczności. Tej drugiej tu raczej nie było, to jasne, raczej nie ma na nią miejsca w tak logistycznie wymagającym przedsięwzięciu. Nawet moment na wielki aplauz po "Champagne Problems" i zdjęcie przez Taylor słuchawek z uszu, by lepiej słyszeć owacje, był "wpisany" w program (co wcale nie odejmowało mu magii, zwłaszcza jeśli się wie, jak Swift kocha występować na żywo).

A naturalność? Taylor, owszem, działała na PGE Narodowym zgodnie z planem, miała wystudiowane, nieco teatralne gesty i mówiła praktycznie to samo, co na reszcie trasy, ale – co też przekłada się na jej fenomen – zachowała naturalność i styl dziewczyny z sąsiedztwa. To zaskoczyło mnie najbardziej.

Spodziewałam się, że Swift będzie bardziej gwiazdorska i niedostępna, ale wcale tak nie było. Była przemiła, uśmiechnięta, entuzjastyczna, żywo reagowała na reakcje publiczności i nie dawała po sobie poznać, że jest zmęczona (chociaż mogła sobie darować podkreślanie, że wyprzedała się cała pula biletów na każdy z jej warszawskich koncertów – cóż, miliarderzy...).

Do tego liczba słów i fraz po polsku, których Swift się nauczyła (wraz ze swoim tancerzem Kameronem Saundersem) była naprawdę imponująca. A przecież wcale nie musiała uczyć się polskiego.

Oczywiście, wszystko to staranny PR, nie oszukujmy się, ale wciąż bardzo miły gest. Fakt, że nie mówiła "Warsaw", ale "Warszawa" również było symbolicznym i sympatycznym akcentem. Marketing marketingiem, ale Swift swoich fanów serio kocha (chociaż potrafi im też dopiec w piosenkach, jeśli nadeptują jej na odcisk) i to widać.

Kolejne zaskoczenie? Nie spodziewałam się, że Swift jest aż tak znakomitą perfomerką. Oglądałam fragmenty koncertów na TikToku, widziałam zdjęcia, ale mówiłam sobie: "po prostu wybrali dobre momenty". Mój błąd: Swift śpiewa, gra, tańczy i wygląda niesamowicie, do tego bez problemu przechodzi ze stylu w styl, emocji w emocję, z popowego hitu w balladę.

Nie jest już dziewczyną z gitarą (chociaż zachowała jej entuzjazm i przystępność), ale gwiazdą przez wielkie "G", która zawłaszcza całą sceną. Ciężko jest spuścić z niej wzrok, patrzyło mi się na Taylor fenomenalnie, mimo że nie wciela się w divę w stylu Beyoncé. A bardziej przyziemnie: nie mogłam się nadziwić, że 34-latka wygląda tak dobrze w każdej kreacji i każdym układzie choreograficznym. Wow.

Dziewczyńska radość na koncercie Taylor Swift w Warszawie, ale...

Niesamowita była też atmosfera całego koncertu. Czuć było wspomnianą dziewczyńską wspólnotę i to już przed koncertem: zaplanowane, starannie przemyślane stroje nawiązujące do er, wymienianie się bransoletkami przyjaźni, wspólne robienie sobie zmywalnych tatuaży "13" na dłoniach w łazience i mazanie sobie twarzy brokatem. Czysta radość i entuzjazm, to było wspaniałe.

To było zresztą doświadczenie wykraczające poza narodowość, bo zgodnie z przewidywaniami na koncerty Taylor Swift w Polsce (łącznie wzięło w nich udział 195 tysięcy ludzi) przyjechali fani z całego świata.

Dalsza część artykułu poniżej.

Najwięcej widziałam Amerykanów, ale też Azjatów czy Europejczyków. Oczywiście Polaków nie brakowało, ale obcokrajowców było tak wiele, że kiedy podchodziłam do kogoś wymienić się bransoletkami, na wszelki wypadek mówiłam od razu po angielsku. Dominowały dziewczyny i kobiety, ale mężczyzn było bardzo dużo, podobnie jak całych rodzin z kilkuletnimi Swifties, które prawie wybuchały z podekscytowania.

Atmosferę koncertu oceniam więc całkowicie pozytywnie, jednak zastrzegam, że siedziałam na trybunach, gdzie owszem, był pogłos, a dźwięk pozostawiał wiele do życzenia (jak to na Stadionie Narodowym), ale było sympatycznie, miło i bez chaosu. Organizacja Alter Art też była bez zarzutu.

Słyszałam jednak historie o słabych zachowaniach fanek i fanów na płycie: śmieceniu, przepychaniu się, chamskich odzywkach. Nie wiem, czy były to jednostkowe zachowania, czy ogólny klimat pod sceną, ale mam nadzieję, że jednak to pierwsze. Nie wpisuje się to bowiem w entuzjastyczną radość The Eras Tour.

Czy poszłabym drugi raz? Owszem, drugi, trzeci, czwarty... To najlepsze show, na jakim byłam i dla mnie, Swiftie od kilkunastu lat, najlepszy dzień w całym moim dotychczasowym życiu. Fenomen samej The Eras Tour już mnie wcale nie dziwi: to trasa-petarda i wspólnotowe doświadczenie, które trudno porównać do czegokolwiek innego.