Urodziłem się osiemnaście lat temu w wielkiej fabryce, zlokalizowanej w jednym z europejskich miast. To ja – piękne auto z mocnym silnikiem, manualną skrzynią biegów i szeregiem dodatków. Wygodny, nowoczesny, dynamiczny! A do tego, nie chwaląc się, ładny.
Jako noworodek stałem dumnie w szeregu przed fabryką wraz z innymi kolegami i koleżankami. Wszyscy byliśmy tacy młodzi i piękni! I wszyscy marzyliśmy o tym, żeby mieć kochaną Panią lub kochanego Pana i pędzić wraz z nimi w nieznane!
Niebawem przewieziono nas do salonów, gdzie w komfortowych warunkach oczekiwaliśmy na naszych właścicieli. Ci przychodzi do salonu każdego dnia, oglądali nas, zaglądali nam pod maskę i czasami jeden ze szczęśliwców wyjeżdżał z salonu, prowadzony przez nową właścicielkę albo właściciela.
Stałem samotnie przez cztery długie dni, zanim zainteresowała się mną pewna młoda dama. Patrzyłem na nią jak oczarowany. Całe moje metalowe jestestwo zdawało się mówić – kup mnie! Zamruczałem jej silnikiem najpiękniej jak umiałem, utuliłem ją w moim wygodnym fotelu, ale niestety nic z tego. Pani bowiem wybrała małego, dwudrzwiowego karaczana, stojącego dwa rzędy dalej.
- Karzeł z litrowym silnikiem – pomyślałem, patrząc na niego z nienawiścią.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie wybrała mnie. Było mi smutno, ale mój smutek nie trwał długo.
Dzień później do salonu wszedł przystojny pan w wieku około czterdziestu lat. Nosił okulary, był elegancko ubrany , miał przyjemną twarz.
Wpadł mi w oko!
Pan rozglądał się po salonie, a ja od razu zamrugałem do niego moimi oczkami. Nic dziwnego, że od razu mnie zauważył i podszedł do mnie. Oglądał mnie ze wszystkich stron, pogłaskał a potem zażyczył sobie jazdy próbnej. Dumnie prężyłem swoje metalowe ciałko, pokazywałem mu wszystkie swoje możliwości. Opłaciło się. Wszystko mu pasowało. Tak znalazłem swojego pierwszego właściciela.
Zygfryg to była miłość mojego życia. Razem jeździliśmy do pracy i z niej wracaliśmy. Sto sześćdziesiąt kilometrów dziennie po autostradzie – sama przyjemność. Dobra benzyna, droga prosta jak stół i mój ukochany właściciel. Jakże byłem dumny, kiedy mój pan kupił mi nowy, najlepszy akumulator, jaki był w sklepie. Zapach wanilii we wnętrzu, spokojna muzyka i on, zawsze zadbany, delikatny. O mnie dbał tak samo, jak o siebie: zawsze miałem wywoskowane nadwozie, czysty pulpit, zadbane siedzenia, serwisowanie i wymiana elementów eksploatacyjnych na najlepsze, jakie były w ofercie. Lata mijały, a ja byłem dalej piękny, elegancki i błyszczący, jak z salonu. Czułem się świetnie. Widywałem czasami na drodze moich rówieśników i powiem szczerze, wyglądałem o wiele lepiej od większości z nich. Nic zatem dziwnego, że kochałem swojego właściciela nad życie.
- Zyguś… - mruczałem radośnie na powitanie, błyskając światełkami i otwierając drzwi.
- Willi – mówił do mnie mój pan, poklepywał mnie po karoserii i razem pędziliśmy przed siebie.
Zyguś dbał o mnie jak tylko umiał najlepiej. A ja mu się odwdzięczałem najlepiej, jak umiałem.To było życie!
Brałem udział we wszystkich najważniejszych wydarzeniach jego życia. Razem pędziliśmy do nowej pracy, razem jeździliśmy na wakacje, woziłem jego ukochaną do kina i restauracji, a potem także i ich dzieci. Nasza miłość trwała całe dziesięć lat. Potem niestety przyszedł czas rozstania. Zyguś był na tyle zadowolony ze mnie, że kupił nowe auto tej samej marki. Mnie sprzedał sąsiadce, mieszkającej dwie ulice dalej. Do dziś pamiętam, jak pogłaskał mnie na do widzenia. Łzy poleciały mi po oczach, a może był to tylko płyn do spryskiwaczy? Życie toczyło się dalej.
Zyguś sprzedał mnie Heldze, dwudziestoparolatce, mieszkającej dwie ulice dalej od mojego pierwszego pana. Nasz związek od samego początku nie należał do udanych. Helga należała do grona kobiet wyjątkowo impulsywnych i wszystkie złości wyładowywała na mnie. Kiedy zaniemogłem i popsuł mi się alternator, tłukła mnie torebką bodajże z pół godziny. Jak złapałem gumę, to kopała mnie w nadwozie. Ile razy mnie obraziła! Kiedyś, gdy zawiozłem ją na uczelnię, zepsuło mi się wspomaganie. Tak mnie wtedy prała, że urwała mi lusterko w środku. Kiedy zdenerwowała ją muzyka w stacji radiowej, to urwała mi pokrętło sterowania radiem. Do szału doprowadzało mnie to, kiedy nie dopychała kluczyka w stacyjce i kręciła z całej siły. Zrobiłem jej pewnego dnia na złość i w ogóle nie ruszyłem. Co prawda, dostałem i torebką i wyzwała mnie od grata a i odcisk szpilki w nadwoziu brutalnie zabolał. Ale miałem satysfakcję!
Przy Heldze nauczyłem się jeździć osiemdziesiąt na drugim biegu i jechać pół kilometra z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Najgorsze były parkingi, zwłaszcza te pod marketami w weekend. Ran, które mi tam zadano, nie zliczę.
Pewnego dnia nastąpiło najgorsze. Helga, wściekła na swojego faceta, musiała się oczywiście wyżyć na mnie. Jechała jak szalona i skończyło się to po prostu źle. W ostatniej chwili zauważyłem zielone kombi, które wbiło mi się w bok. Uruchomiłem wszystkie poduszki powietrze i Heldze nic się nie stało. Ze mną było jednak bardzo źle. Wszystko mnie bolało, ale najbardziej zabolały mnie słowa Helgi, która powiedziała, ze ma dość tego grata i nie wyda nawet jednego euro na naprawę. Nakazała mnie oddać na złom. Umierałem, mając dwanaście lat…
Ocknąłem się w jakimś obmierzłym garażu, Wszystko mnie bolało, a najbardziej bok. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Obok mnie kręciło się dwóch mężczyzn w kraciastych koszulach.
- Z boku widać wgniecenia.
- Nie chrzań. Dodaj szpachli. Będzie git.
Jak się okazało, ci dwaj panowie nie tylko dali mi nowe życie, ale jeszcze mnie odmłodzili. Nie wiem, jakim cudem miałem sto dwadzieścia tysięcy przebiegu, skoro z Zygusiem zrobiliśmy trzysta tysięcy. Nie wiem, jak to było możliwe, że w papierach miałem wpisane, że jestem bezwypadkowy, skoro wspawali mi cały nowy bok od innego nieszczęśnika a na całość nałożyli tyle szpachli, co kremu na tort. Znalazłem się w dziwnym kraju. Okazało się, że jestem w Polsce.
Pewnego dnia w radiu jakiś polityk mówił, że Polska to dziki kraj. Musiałem się z nim zgodzić. Dziury w drogach były tu takie, że po przejechaniu kilku kilometrów bolały mnie wszystkie łączniki i sworznie. Czułem się, jak osiemdziesięciolatek, który przeżył cztery wojny. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
Jasiek
Mój trzeci właściciel zakupił mnie na giełdzie. Nie spodobał mi się. Ja jemu za to bardzo. Razem z dwoma kolegami opukali mnie ze wszystkich stron i na koniec doszli do wniosku, że „można mi porządnie dać po garach” i „niejedna laska na mnie poleci”. I tak się zaczęło…
Jasiek, mój nowy, dwudziestoletni właściciel miał dwie pasje: lubił siarczyste disco polo i sportową jazdę. Już pierwszego dnia po zakupie jeździłem krętą drogą sto czterdzieści na godzinę, grając przy tym na cały głos „ona tańczy dla mnie”. Drugiego dnia „kręciliśmy bączki” na bocznej drodze, a kilka dni później musiałem się ścigać z bordową astrą i starym srebrnym passatem. Ciężki był nasz los…
Astra już wiedziała, że umiera i niebawem jej silnik zakończy swe życie, a „pasek” był już tak wymęczony, że miał zaawansowanego alzheimera. Elektronika siadała mu co tydzień.
Jasiek doszedł pewnego dnia do wniosku, że wyglądam mało atrakcyjnie i postanowił mnie znacząco upiększyć. Myślałem, że może kupi mi nowe felgi, albo nowe pokrowce na fotele, które cale zabrudził. Nic z tych rzeczy! Jasiek zamontował mi ogromny spojler z tyłu, który przykręcił mi „na żywca” śrubami do karoserii. Czułem się jak samolot! Dostałem jeszcze wzmacniacz i nowe głośniki oraz ogromny wydech, niczym wylot silnika rakietowego. Całość uzupełniły trupie czaszki, ponaklejane w środku i przyciemnione szyby z tyłu.
Widzieliście kiedyś siedemdziesięcioletniego emeryta, którego ubrano w sportowy strój i kazano jeździć na rolkach z mp3 na uszach? Tak właśnie się czułem i tak wyglądałem.
Widziałem także, po co te przyciemnione szyby. W każdą sobotę jeździliśmy do remizy, gdzie odbywały się dyskoteki. Wokół mnie stały dziesiątki takich nieszczęśników jak ja, błyskających niebieskimi diodkami i hamujących z piskiem opon. Po kilku godzinach zabawy nasze tylne kanapy zamieniały się w gorące łóżka. Donnerwetter! Zyguś, który kiedyś ku mojej wielkiej radości figlował ze swoją żoną na tylnej kanapie mógłby się wiele od Jaśka nauczyć!
Jasiek niestety był wyjątkowo nieczuły na moje prośby i błagania.
- Jasiu – prosiłem nieśmiało, mrugając czerwoną kontrolką – Kup trochę oleju. W silniku mi zaschło bardziej, niż tobie w gardle.
Niestety, Jasio wolał zatankować piwo z czteropaku, zatem dopiero groźba zatarcia silnika podziałała na niego i kupił mi nieco najtańszego oleju z beczki. Pomogło. Tyle co witamina C choremu na zapalenie płuc. Przeżyłem z trudem.
- Jasiu – prosiłem - Rdza mnie od spodu kąsa. Zabezpiecz nieco proszę.
Na próżno. Dopiero, jak mi się zrobiły dziury w podłodze, to właściciel wypryskał mnie starym olejem od spodu. Potem jeszcze przejechał ze mną po piaskowej drodze i czułem się jak świnia, wytarzana w błocie.
- Jasiu! Te niebieskie ledowe światełka nie będą ładnie wyglądać w środku – usiłowałem wpłynąć na decyzję właściciela – To samochód, nie prosektorium.
Bezskutecznie.
- Jasiek – poprosiłem nieśmiało – Buciki mi się zużyły i się ślizgają po lodzie. W nóżki mi zimno. Kup nowe oponki, kochany.
Nic z tego. Dostałem używane opony, każdą inną, co spowodowało, że jak jechałem, to mnie ściągało to w prawo to w lewo. Czułem się na drodze jak pijana baletnica. Miałem zdecydowanie dość. Trzy lata jazdy z Jaśkiem spowodowały, że sam marzyłem o tym, żeby mnie zezłomować. Ciekło mi z silnika, skrzynię miałem kompletnie rozwaloną, urwał mi się układ wydechowy, w zawieszeniu każda część żyła swoim życiem. Życie straciło dla mnie jakikolwiek sens. Także Jasiek miał mnie coraz bardziej dosyć, a każde moje niedomaganie powodowało w nim wściekłość. W końcu mnie sprzedał.
Los sprawił, że jesień swojego życia spędzam z Edmundem. Edziu kupił mnie od Jaśka za trzy tysiące. Zaprowadził mnie do garażu i zajął się mną tak, że znów łzy płynęły mi z oczek. Po raz pierwszy od lat znów ktoś mnie głaskał, ktoś mnie umył i wyleczył wszystkie moje choroby.
Edmund nie należy do ludzi bogatych, kupował mi zamienniki zamiast oryginalnych części, ale to i tak pozwoliło mnie postawić na nogi. Edziu, mój kochany Edziu wymienił mi wszystkie uszczelki i simmeringi, kończąc wszystkie wycieki oleju. Edziu usunął mi rdzę na podwoziu i na tylnej klapie, wymienił mi przegniłe progi i przede wszystkim pousuwał ze mnie te wszystkie dodatki, które robiły ze starego samochodu wariata: ogromny wydech, naklejki, diodki, spojler, folię z szyb. Znów czułem się sobą!
Edziu jest naprawdę kochany. Razem jeździmy na ryby, do apteki, na zakupy i na działkę pod lasem. To on mnie woskuje latem, smaruje co kilka tygodni, a na zimę w garażu przykrył mnie kocem. Mój kochany Edziu…
I choć czasami obaj niedomagamy, to kochamy się nad życie. Może dlatego, że obaj w życiu przeszliśmy wiele, obaj jesteśmy w zaawansowanym wieku i przez to rozumiemy się świetnie.