Trucizna pod przykrywką marihuany. O czym zapominamy w walce z dopalaczami
Wojna z dopalaczami trwa od lat, ale przypadki z ostatnich dni znów potwierdziły, że przegrywamy ją z kretesem. W dodatku przed sporym zagrożeniem stają "nieświadomi" użytkownicy marihuany. Zdarza się, że dilerzy dopalaczy sprzedają śmiercionośne trucizny pod przykrywką trawki.
Pierwsza zmarła 35-letnia kobieta, 25 grudnia około godz. 15 znaleziono jej ciało w mieszkaniu. Kilka godzin później odnaleziono zwłoki 22-latka. Trzecia ofiara, 23-latek, około północy poczuł się źle i zadzwonił po karetkę. Nie udało się go uratować, zmarł w szpitalu o piątej rano.
– Często nie da się stwierdzić, co wchodzi w skład takich substancji, dlatego udzielanie pomocy takim osobom jest bardzo trudne. Skład chemiczny dopalaczy nieustannie się zmienia, bardzo często to miks różnych rzeczy, zdarza się, że nawet trutek na małe gryzonie. W Polsce nie ma na to odtrutki, musimy działać objawowo – dodaje.
Nie od dziś wiadomo, że branie dopalaczy jest chemiczną wersją gry w rosyjską ruletkę. Nie wiadomo, jakim ładunkiem (substancją) tym razem naładowany jest worek. Niestety zdarza się również, że dilerzy celowo wykorzystują nieświadomość i brak doświadczenia konsumentów, wciskając im "dopki" pod przykrywką marihuany lub w ekstremalnie niebezpiecznych miksach z konopnym suszem.
– To była końcówka roku akademickiego, maj albo czerwiec – zaczyna swoją opowieść Marek, student z Lublina. – Było ciepło, chcieliśmy się zjarać i pochillować na dworze, ale gość, od którego kupowaliśmy zazwyczaj, był pusty. Zaczęło się telefonowanie po znajomych – pytanie, czy ktoś da radę jakoś pomóc w tym temacie. W końcu ktoś podał nam kontakt do jednego chłopaka z Elizówki.
Teoretycznie wszystko wyglądało tak, jak powinno. Nasz rozmówca dostał dwie torebki z zielonym, pokruszonym suszem. Z jego opowiadań jedynie zapach "marihuany" był znacznie mniej intensywny niż zazwyczaj. Wtedy jednak nie przyszło im do głowy, że to może nie być trawka. Wrócili do swojego mieszkania, by skonsumować zakup.
– Na szczęście tylko jeden z nas zdążył zapalić bongo z tym syfem – mówi Marek. – Gdyby nasz kumpel umarł, jego ostatnimi słowami byłyby dwa słowa: "To dopalacze". Potem odpłynął, a za chwilę musieliśmy go ratować, bo dostawał drgawek i dławił się własnymi wymiocinami. Chwilami wybudzał się z tego stanu i wpadał w amok, atakował nas – tak wspomina to traumatyczne przeżycie nasz rozmówca. Wielu ludzi zapłaciło wysoką cenę za branie dopalaczy. • Kanał YouTube 7 metrów pod ziemią
Studenci z Lublina nie zadzwonili po pogotowie, sami pomogli swojemu przyjacielowi. Jak mówi nasz rozmówca, "mieli więcej szczęścia niż rozumu". Chłopak, który nieświadomie zażył dopalacze, wyszedł z tej sytuacji bez szwanku, mogło być jednak znacznie gorzej. Potwierdzają to przypadki ofiar z Mikołowa.
Śmiertelna nieświadomość
Ratownik medyczny, z którym rozmawiamy, utwierdza nas w przekonaniu, że takie sytuacje, jak historia studentów z Lublina, zdarzają się powszechnie. Osoby, które przyjmują pewne substancje, nie mają pojęcia, że ich spożycie może doprowadzić do stanu zagrażającego ich życiu.
– Zanim dojdzie do zatrzymania akcji serca, osoba często traci przytomność, zaczynają się drgawki, prężenie, ślinotok. Dochodzi do niewydolności oddechowej, a w końcu do zatrzymania akcji serca. Wiele zależy również od przyjętej dawki – mówi Jakub Nelle.
Potem już wszystko w rękach ratowników i lekarzy, którzy, choć zawsze chcą nieść pomoc, często nie mają po prostu takiej możliwości.