"Krew. Cholernie dużo krwi na śniegu". Antyterrorysta wspomina strzelaninę w Magdalence
Dokładnie 16 lat temu, w nocy z 5. na 6. marca 2003 r. miała miejsce strzelanina w Magdalence. Doszło do niej podczas próby zatrzymania Roberta Cieślaka i Aleksandra Wołodina, członków tzw. gangu "Mutantów” z podwarszawskiego Piastowa, który rok wcześniej zabił w Parolach podkomisarza Mirosława Żaka. Podczas szturmu zginęło dwóch antyterrorystów, a siedemnastu zostało rannych. Przestępców znaleziono martwych, zatruli się tlenkiem węgla podczas pożaru, który wybuchł w wyniku walki. Czy była to największa porażka w historii polskiej policji? Pytamy o to jednego z funkcjonariuszy, który brał udział w tej akcji.
Krew. Cholernie dużo krwi na śniegu. Gdy dojechaliśmy na miejsce – jakiś kwadrans przez pierwszą w nocy – mieliśmy dosłownie chwilę, żeby skumać, że sporo informacji, które dostaliśmy na odprawie, nie pokrywa się ze stanem faktycznym.
Najpierw pojawiła się myśl "ku...wa mać, znów będzie trzeba szyć". W sensie improwizować. Już pierwszy z naszych samochodów, który staranował bramę posesji, wylądował nie tam, gdzie trzeba. Przed nim pojawił się mur, chociaż miały być drzwi.
Gdy chwilę później przeszliśmy do działania, zaczęła się makabreska. W momencie taranowania drzwi wybuchła bomba-pułapka, która zrobiła z najbliżej stojących chłopaków sieczkę. Praktycznie w tej samej chwili uaktywniły się "Mutanty".
Cieślak i Wołodin na bank nie spali, chociaż na to liczyliśmy. Usłyszeli nas? Był jakiś przeciek? Nie wiem. Tak czy owak straciliśmy to, co w naszej robocie jest kluczowe: element zaskoczenia.
Zaczęła się strzelanina, podczas której trzeba było wyciągnąć spod ognia najciężej rannych chłopaków i ukryć ich za naszymi autami. Najgorzej było z "Kaczorem" (podkomisarzem Dariuszem Marciniakiem – przyp. red.), umierał ma, dosłownie na rękach, po paru minutach było już po wszystkim. Nie przeżył też "Maniek" (nadkomisarz Marian Szczucki), zmarł kilka dni później w szpitalu, nie odzyskał przytomności. Oberwał w głowę jedną ze śrub, którymi były nafaszerowane ładunki wybuchowe.
Gliwice, rok 2003. Pogrzeb jednego z policjantów, którzy zginęli w Magdalence•Fot.Grzegorz Celejewski/ Agencja Gazeta
Gdybyś dziś miał przedstawić zwięźle, jak najłatwiej można było uniknąć tych tragedii, powiedziałbyś...
... że powinno się po prostu podjechać czołgiem i i zburzyć ten dom. Albo wysłać samolot i zrzucić wielką bombę. To półżartobliwe nawiązanie do sprawy.
Pamiętajmy o podstawowej zasadzie: policjant – nawet jeżeli jest specem z jednostki antyterrorystycznej – nie może iść na akcję tak, jak żołnierz. Ten drugi od razu może pozwolić sobie na użycie wszelkich dostępnych środków, aby możliwie szybko i sprawnie załatwić wroga.
Wojsko ma do dyspozycji nie tylko skuteczniejsze narzędzia "fizyczne" (jak chociażby o niebo skuteczniejszą amunicję), lecz także, nazwijmy, to moralno-prawne. Armia może, wręcz powinna, od razu wejść na tzw. ostrej kur** i pozabijać "tych złych".
W sensie, trzymając się wojskowej terminologii: wyeliminować.
Tak, racja, to oficjalnie używany eufemizm. Natomiast "psy" najzwyczajniej w świecie nie mogą tak robić, nawet ci z AT. Choć w takiej służbie masz do czynienia z najgroźniejszymi przestępcami, a nie upalonymi trawką, niegroźnymi studentami, zakłócającymi ciszę nocną, to w obu przypadkach punkt wyjścia jest dokładnie taki sam: najpierw powinieneś spróbować ZATRZYMAĆ podejrzanego, czyli "doprowadzić do ujęcia".
Oczywiście, gdy ten próbuje cię zabić, masz prawo do użycia znacznie bardziej zdecydowanych środków. Lecz wciąż z tyłu głowy nie powinieneś mieć celu takiego, jakiego trzyma się żołnierz na froncie.
Tak więc dziś, wiedząc, jak skończyła się akcja w Magdalence, nie możemy sobie gadać na zasadzie: czy z tymi skur*** można było wygrać bez strat własnych. Oczywiście, że dałoby się! Gdyby wejść tam w "sposób wojskowy", prawdopodobnie po naszej stronie nikt nawet nie zostałby draśnięty.
Ale przecież to tylko teoretyzowanie, bo, nawiązując do tego, co mówiłem powyżej, policja nie może działać w taki sposób – musi stopniować środki, których używa, nie można zacząć od ostrzału artyleryjskiego.
Lubieszyn, rok 2011, ćwiczenia antyterrorystyczne•Fot. Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta
Czyli w Magdalence nie doszło do zbagatelizowania przeciwnika?
Cóż, być może wszystko poszłoby znacznie gładziej i szybciej, gdyby w pewnym momencie wytoczyć cięższe działa. Akurat w roku 2003 antyterrorka i CBŚ dostały sporo nowego uzbrojenia. Pojawił się m. in. świetny niemiecki granatnik HK69 kalibru 40 mm i karabin wyborowy Sako TRG-21.
Tyle tylko, że w Magdalence nie mieliśmy dostępu do tych rewelacyjnych sprzętów. Swoją drogą na używanie pewnych typów broni w konkretnej sytuacji musi zostać wydana zgoda dowództwa. A o tę w zamieszaniu, które zaczęło się podczas strzelaniny, nie mogliśmy się doprosić.
Chociaż na miejscu byli strzelcy wyborowi, nie dysponowali odpowiednim uzbrojeniem – karabiny snajperskie nie dojechały ze zbrojowni w "Pentagonie" (Komenda Główna Policji – przyp. red.).
Chcesz, żebym narzekał dalej? Tak, rzeczywiście, podczas akcji panował pewien chaos informacyjny, mieliśmy złe plany budynku, lepiej mogło być także z zabezpieczeniem medycznym.
Mógłbym tak wymieniać godzinami, ale nie o to chodzi, bo wszystko jest tylko teoretyzowaniem, które nijak ma się do realiów służby w antyterrorce. Uwierz: po tym wydarzeniu byłem naprawdę mocno wkur****, trwało to całe lata. Nakręcałem się tym, co nie było dopięte na ostatni guzik.
Dziś przeszedłeś nad tym do porządku dziennego?
Nie, z takimi rzeczami nigdy nie da się pogodzić całkowicie. Po prostu dziś, na ile tylko potrafię, staram się nie nakręcać, gdybać, bo to tylko myślenie życzeniowe. Każdy, kto służył w podobnej jednostce, wie doskonale, że w tej branży po prostu nie ma akcji, w których absolutnie wszystko idzie zgodnie z planem.
Nawet po opracowaniu najlepszego planu działania, zawsze pojawiają się zaskakujące "myki" i trzeba improwizować. Oczywiście w większości przypadków to jakieś drobnostki typu: miały być do sforsowania drzwi pojedyncze, a są podwójne.
Od czasu do czasu zdarza się, że na odprawie dostajesz złe informacje odnośnie mieszkania, w którym masz przeprowadzić "realizację", czyli zatrzymanie zbirów – może to być błędny numer albo piętro.
Czasem pomyłka dotyczy samochodu, którym mają się przemieszczać podejrzani. Na szczęście w większości takich sytuacji informacje są poprawione chwilę przed akcją, no ale zdarza się, że walisz na glebę nie tych, co trzeba.
Niestety, bywa i tak, że dochodzi do znacznie większych "fuck-upów", jak chociażby w Magdalence. Ale to taka robota: gdy zostajesz antykiem (antyterrorystą w żargonie policyjnym – przyp. red.) musisz wziąć poprawkę na to, że naprawdę wiele rzeczy może źle pójść i że twoje życie może zależeć nie tylko od świetnego wyszkolenia, ale i od gównianego planu, który został opracowany na kolanie.
Gliwicki pogrzeb policjanta z Magdalenki•Fot.Grzegorz Celejewski/ Agencja Gazeta
Ten w roku 2003 był schrzaniony bardzo mocno?
Uwierz, bywają znacznie gorzej przygotowane akcje, choć nie kończą się tak tragicznie. Powód jest prosty: niczego na świecie nie da się zrobić i szybko, i dobrze.
Krawcowa potrzebuje czasu, żeby naprawdę porządnie uszyć spodnie, kucharz nie ugotuje świetnego obiadu w takim tempie, jak robi się hamburgera w McDonald'sie, dziennikarz nie napisze powalającego artykułu w pięć minut.
Jedyna różnica polega na tym, że w przypadku jednostek AT ten pośpiech może doprowadzić do tego, że zginiesz na służbie. No i musisz to wziąć na klatę. Jeżeli to problem, znajdź inny zawód.
Jeden z głównych zarzutów wobec akcji, o której rozmawiamy: brak odpowiedniego rozpoznania minersko-pirotechnicznego. Uwierz – antyterroryści, gdy tylko mogą, gdy jest na to czas, bardzo chętnie korzystają z pomocy saperów! Tyle tylko, że gdy musisz wejść naprawdę szybko, licząc na element zaskoczenia, nie zawsze można to zrobić.
Chociaż minęło tyle czasu, a ty nie pracujesz już w policji, nie zgodziłeś się mówić o akcji w Magdalence, podpisując się swoim imieniem i nazwiskiem. Dlaczego?
Bo wszystko, co jest z nią związane, wciąż nieładnie pachnie. Widzisz, od jakiegoś czasu pracuję jako "prywaciarz". Zajmuję się, nazwijmy to najogólniej, ochroną osób i konsultacjami z zakresu bezpieczeństwa. Ale w tym środowisku wciąż współpracuje się z policjantami: byłymi i wciąż będącymi na służbie. No i chodzi z nimi na piwo.
A znaczna część z tych osób wciąż jest na całą sprawę wkurzona znacznie bardziej, niż ja. Pamiętajmy, że wbrew pozorom wszystko to jest jeszcze naprawdę świeże – przecież procesy w sprawie Magdalenki ciągnęły się latami. Definitywnie skończyły się dopiero w ubiegłym roku.
Grupa AT zabezpieczająca proces gangstera. Opole, 2004 r.•Fot. Rafał Mielnik/ Agencja Gazeta
No właśnie, w ich trakcie prokuratura prokuratura zarzucała waszemu ówczesnemu dowództwu m.in. zlekceważenie zagrożenia...
Brak odpowiedniego rozpoznania, opracowania pisemnego planu akcji, poważne niedociągnięcia w kwestii łączności, niedostateczną ilość amunicji, którą dysponowaliśmy, czy też brak wspominanej wcześniej broni snajperskiej. Wiem, śledziłem tę sprawę naprawdę uważnie aż do uniewinnienia tych osób.
Powiem tak: czy mogły przeprowadzić to lepiej? Czy w Magdalence można było poprawić całe mnóstwo elementów? Oczywiście tak. Jednak czy ci ludzie powinni ponieść odpowiedzialność karną? Nie. Bo, nie uważam, żeby w roku 2003 wszystko schrzaniono dokumentnie. Po prostu pojawiło nieco niedociągnięć, do których doszło całe mnóstwo czynników, których w tej robocie po prostu nie da się przewidzieć.
Takie porównanie z katastrofami lotniczymi: czasami odpowiada za nie jakiś ewidentny błąd ludzki, wtedy łatwo wskazać konkretną przyczynę, winnych. Jednak są sytuacje, w których maszyna spada, chociaż ani kontrola lotów, ani piloci czy też mechanicy nie popełnili kardynalnych zaniedbań.
Wówczas nie ma co gdybać na zasadzie: czy mogliby jednak zrobić coś lepiej. Trzeba opłakiwać ofiary i pamiętać o nich, ale przede wszystkim wyciągać z tego zdarzenia wnioski, uczyć się na błędach. Bo to szansa na zminimalizowanie powtórki podobnej sytuacji.