Oto trzy słowa, których Kaczyński używa, żeby mącić Polakom w głowach

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Człowiek Wolności roku 2016 obiecał nam wolność. Wprawdzie tylko w internecie, ale przecież to może być - na pewno jest! - preludium do wolności wszechobecnej i wszechogarniającej, którą PiS sprezentuje narodowi tuż po wygranych wyborach. Obok pięćsetki na pierwsze dziecko oraz trzynastki dla emerytów.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Sobotnie przemówienie Jarosława Kaczyńskiego w Gdańsku, gdzie do słynnej "piątki" obietnic prezes dorzucił jeszcze "plus", czyli wolność właśnie, wywołało szum medialny i ogólną wesołość. Bo z tą wolnością od Kaczyńskiego to prawie jak u Sowietów: tak mieli walczyć o pokój, by kamień na kamieniu nie został.

Oczywiście, można przyjąć, że inteligent z Żoliborza nie rozumie, co mówi. Ale bliższe prawdy będzie założenie, że Kaczyński manipuluje semantyką: celowo, intencjonalnie i cynicznie odwraca znaczenie słów, wypacza ich sens lub nazywa nimi ich całkowite przeciwieństwa. W rezultacie to, co nam mówi ma się nijak do tego, jakie są jego prawdziwe intencje i jak naprawdę wygląda rzeczywistość. Bo język nie służy Kaczyńskiemu do komunikacji, tylko do manipulacji. Weźmy trzy przykłady: prawdę, wolność i suwerenność.


O suwerenności prezes mówi często i chętnie, choć złowróżbnie. Otóż, suwerenność nasza jest stale zagrożona (głównie przez Brukselę), a PiS ją nieustannie odzyskuje, ostatnio nawet poprzez przekop Mierzei Wiślanej ("inwestycja jest demonstracją polskiej suwerenności").

Niczym mantrę powtarza PiS tezy o takim reformowaniu Unii Europejskiej, by miała ona jak najmniej kompetencji, by była "związkiem suwerennych państw, prowadzących niezależną wewnętrzną politykę, a umawiających się w najważniejszych sprawach, głównie gospodarczych".

Posługuje się przy tym Kaczyński archaiczną koncepcją suwerenności, oznaczającą niezależność rządzących od czynników zewnętrznych i zdolność do regulowania wszystkich spraw wewnętrznych. Tę definicję suwerenności proponował niemal sto lat temu Ludwik Ehrlich, ale czasy się zmieniły i takich omnipotentnych władców w demokracjach po prostu nie ma i być nie może. O co zatem chodzi prezesowi? Tak, wyłącznie o władzę.

To, co Kaczyński nazywa suwerennością jest tak naprawdę pragnieniem własnej dowolności działań w naszym państwie. Bez żadnych konsekwencji - o tym właśnie marzy prezes, kiedy mówi o rzekomej suwerenności. To on chce być suwerenny w przejmowaniu Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego czy Krajowej Rady Sądownictwa, czyli żeby mu się żadna Komisja Europejska nie wtrącała i żaden luksemburski Trybunał w sprawie nie orzekał.

Do prawdy Kaczyński idzie już dziewiąty rok. Ale w ciągu trzech ostatnich - paradoksalnie, wszak są wszelkie możliwości, by przyspieszyć - zwolniono tempo. Jest jak w operze: śpiewają, że biegną, a stoją w miejscu. Może dlatego, że boją się potknąć o własne nogi. Bo oto prawdą, którą prezes chciał odkryć i ukazać światu - o czym informował nas podczas każdej z 98 miesięcznic smoleńskich - jest najzwyklejsze w świecie kłamstwo. Kłamstwo o zamachu, którego nie było.

Kłamstwo o zbrodni, której nie popełniono. Kłamstwo, które budowano piętrowo i sączono do opinii publicznej, czyniąc jednocześnie jej część nieprzemakalną na fakty, argumenty i autorytety. Wręcz bezwstydnie ogłupiano tych, którzy tej narracji niebacznie nadstawili ucha. Zawsze, kiedy słuchałam Antoniego Macierewicza i jego "ekspertów", nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gdy są już sami, w swoich czterech ścianach, to śmieją się w głos ze swoich "teorii". I z nas.

I wreszcie wolność, o której Kaczyński rzekł nam kilka słów w związku z głosowaniem w Parlamencie Europejskim dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. W skrócie: ma ona zabezpieczyć prawa twórców, ich dochód i tym samym byt. Chodzi także o kondycję mediów, podgryzanych przez internetowych gigantów. Produkcja informacji jest kosztowna, a zatem jeśli prezes chciałby wspierać wolność, to wspierałby rozwiązania korzystne dla mediów.

Bo ich istnienie to fundament wolności i demokracji. Tymczasem wszyscy pamiętamy, jak w grudniu 2016 roku PiS wymyślił, że usunie z głównego budynku Sejmu dziennikarzy i zamknie ich daleko, daleko od sali plenarnej. Bez swobodnego dostępu do posłów, z możliwością śledzenia obrad parlamentu już nie w loży prasowej, ale na ekranie. Żeby czasem nie zobaczyli tego, co PiS chciał ukryć. Taka to miała być wolność, wolność PiS od czwartej władzy, od patrzenia im na ręce. Z bliska.

W orwellowskim "Roku 1984" władza totalitarna tworzy w miejsce angielszczyzny nowomowę. To język celowo tak zubożony, by nie był w stanie wyrazić wyrafinowanej, i tym samym potencjalnie zagrażającej rządzącym, myśli. Tak ze słownika mieszkańców Oceanii zniknęła prawda, wolność, honor czy sprawiedliwość. Wcześniej słowa straciły swe znaczenie lub zyskały inne czy wręcz odwrotne (u Orwella Ministerstwo Pokoju zajmuje się wojnami, resort prawdy - propagandą, a miłości - egzekucjami oraz inwigilacją).

My - na razie - jesteśmy na tym pierwszym etapie. I tym bardziej powinniśmy pamiętać, że język nie jest neutralnym narzędziem. To, jak Kaczyński opisuje świat, może mieć wpływ także na nasze myślenie o świecie. Jeśli tylko nie nie będziemy dość czujni.