Polska telewizja to jedno wielkie guilty pleasure. Nie ma nic lepszego, gdy siedzisz chory w domu

Ola Gersz
Wnioski z mojego chorobowego weekendu z polską telewizją? To jedno wielkie guilty pleasure – najpierw pomstujesz, jakie to idiotyczne, potem się wciągasz i nie chcesz wyłączyć telewizora, a jeszcze potem czekasz na kolejny odcinek. Jeśli chorujesz, nie chcesz myśleć i marzysz o ucieczce od życia – idealnie.
Blackface i gwiazdy, których raczej nie znasz? W sobotę włącz Polsat, dostaniesz to w pakiecie Fot. Facebook / Twoja twarz brzmi znajomej
Nie oglądam za dużo telewizji. Po co mi telewizja, skoro jest i Netflix, i HBO Go, i Amazon Prime, i wszelkie inny VOD? Jednak w życiu człowieka następuje taki moment, kiedy rzuca laptopa w kąt i sięga po pilota.To moment pełen bólu, desperacji i egzystencjalnego smutku. Jaki to moment? Choroba.

Nie wiem, na co liczyłam, gdy rozłożyłam się w weekend przed telewizorem w kokonie z koca z tępą miną i jesiennym wirusem. Na pewno na to, że zabiję czas i nie będę musiała za dużo myśleć. Bo umówmy się, gdybym chciała intelektualnego wysiłku i artystycznych wrażeń, włączyłabym zaległy drugi sezon "Mindhuntera". Choremu człowiekowi nie w głowie takie wyzwania.


Chory człowiek chce nieangażującej mózg prostoty, jak w jednym odcinku serialu "Euforia", gdy grana przez Zendayę Rue spędziła weekend na binge'owaniu "Love Island".

Idąc jej ślady nie spodziewałam się jednak aż takiej sieczki. I aż takiej przyjemności.

Taneczny piątek
Moja przygoda z polską telewizją – która ostatnio istniała dla mnie raczej w formie fragmentarycznej na Ipli albo Playerze – zaczęła się w piątek wieczorem. I jeśli jesteś w stanie, w którym nie chcesz myśleć w ogóle, polecam Polsat. Piątkowy wieczór w Polsacie to gulty pleasure najwyższej wagi.

O 19:30 zaczął się tam "Świat według Kiepskich". Czy może być coś lepszego? Jednak może, bo przy całej mojej miłości do Ferdka, to już nie ten serial, który pamiętam ze szczenięcych lat (czytaj tych, kiedy oglądało się telewizję tak po prostu, nie dla beki). Jednak oglądanie, jak rodzina Kiepskich robi w korytarzu własną Aleję Gwiazd z betonu, sprawiła mi dziwną przyjemność.

Bez porównania lepiej było później, bo oto o 20:05 zaczął się prawdziwy hit, czyli "Dancing With The Stars. Taniec z gwiazdami". Mój Boże, ostatni raz oglądałam to chyba, gdy Maserak nie był jeszcze większą gwiazdą niż większość uczestnicy, a na parkiecie pląsała Kasia Cichopek. To były czasy. Ale teraz też było zabawnie: poznałam modnych celebrytów, przekonałam się, że Ferdynand Kiepski nic nie wie o tańcu i wydałam z siebie krzyk niedowierzania, gdy okazało się, że Rafał Szatan musi opuścić Barbarę Kurdej-Szatan. Oczywiście tylko w programie. Po tańcach i gwiazdach przyszedł czas na wisienkę na torcie. "Wyspa Miłości. Love Island". Naprawdę, jeśli chcesz chorować, pławić się w rozpaczy w dresach i kołtunie na głowie albo po prostu nie chcesz wychodzić z domu w piątkowy wieczór, to nie ma nic lepszego, niż "Love Island". Absolutnie nie musisz przy tym myśleć.

Owszem, uczestnicy są przekonani, że myślą, gdy prowadzą długie związkowe rozmowy i zastanawiają się, z kim pójść do miłosnej kryjówki, ale to nieprawda. Na tej wyspie nikt nie myśli i to jest wspaniałe. Jednak "Love Island" trochę mnie zdołowało, gdy odpadł mój faworyt. Nie pisałam się aż na takie emocje.

Spytacie, czy nie mogłam obejrzeć jednak czegoś mądrzejszego? Hm. To trudne pytanie. Jedynka była zbyt intelektualna w piątkowy wieczór, bo "Jeden z dziesięciu" to i najmądrzejszy program w telewizji, i skarb narodowy, a w końcu chciałam się odmóżdżyć (wcześniej była "Korona królów", ale chęć odmóżdżenia ma swoje granice). Potem mogłam jeszcze wybrać "Dziewczyny ze Lwowa", ale zupełnie nie znam tego serialu, a oglądanie czegoś w samym jego środku to dla mnie jedno wielkie "nie".

Dwójka oferowała z kolei program "Teściowe i synowe. Kto tu rządzi". Nie jestem ani teściową, ani synową, więc odpuściłam, a zresztą spodziewałam się takiego poziomu cringe'u, że powiedziałam sobie "choroba chorobą, ale szanuj się". Chociaż tak naprawdę bałam się, że zmagania teściowych i synowych mnie wciągną. Bo umówmy się, takie programy wciągają jak czarna dziura i już nigdy od nich nie uciekniesz (na ciebie patrzę Love Island). Ta sama TVP2 proponowała też potem "Czar Par", ale bałam się rzewnej i sentymentalnej fali emocji. To w końcu program mojego dzieciństwa, a łatwo jest zrujnować i wspomnienia, i mit idealnego telewizyjnego programu. Poza tym na Polsacie tańczyło przecież małżeństwo Szatanów, a to było dla mnie wtedy najważniejsze. A dlaczego nie wybrałam "Big Brothera"? Bo "Wyspa Miłości". Proste. Jednak oba te programy w kategorii guilty pleasure nie mają sobie równych.

Niczego jednak nie żałuję, bo mój wieczór z Polsatem był absolutnie relaksujący. Po kilku godzinach przed ekranem czułam, jak spływa na mnie zasłona pustki i chyba nawet spadła mi gorączka. Doskonale.

Śniadaniowa sobota
Było tak fajnie, że przed telewizorem zasiadłam również w sobotę. Tym razem rano, chociaż lepiej pasuje chyba termin "przed południem" (rano nie istnieje dla mnie w sobotę). Jednak tak jak wieczorem, miałam trudności z wyborem repertuaru, to o tej porze dnia nie miałam z czego wybierać.

TVN to "Dzień dobry TVN", Dwójka to kolejna śniadaniówka. A co jest większą wstydliwą przyjemnością niż śniadaniówki? Włączasz, robisz kawę i tosty (albo suchą bułkę: wersja dla bardzo chorych albo bardzo leniwych), siadasz i uczysz się życia. Po moim śniadaniówkowym sobotnim prawie-poranku dowiedziałam się, więc, m.in. jak zrobić ekspresową owsiankę z jabłek, jak być mężem i facetem na maksa (bo nie wystarczy, że jesteś facetem, musisz nim być na MAKSA) i że powinnam zacząć uprawiać nordic walking, żeby być szczęśliwą.

Po tym śniadaniowym zastrzyku wiedzy mogłam miło spędzić długie leniwe godziny na oglądaniu powtórek "Na Wspólnej". Ale chyba nie byłam gotowa na taką dawkę telenowelowych wrażeń. Mogłam też włączyć Jedynkę, ale tam sama wojna ("Wojenne dziewczyny", "A więc wojna") i choroby ("Borelioza. Cichy zabójca). Poziomem niezobowiązującej rozrywki znowu wygrał Polsat. W programie "Moje disco, moje wszystko" mogłam wysłuchać chociażby koncertu discopolowego zespołu Top One, a humor poprawił mi już sam widok widowni, która bawiła się, jakby była pod wpływem niezidentyfikowanych używek. Generalnie telewizja w sobotę rano to nie najciekawsza rzecz. Jednak wieczór to już co innego. Po 22 zasiadłam znowu na kanapie, bo nie mogłam przegapić stu procentu rozrywki w rozrywce, czyli hitu Polsatu "Twoja twarz brzmi znajomo". Osobiście po "Love Island" to mnie najważniejszy punkt programu każdej choroby. Nie znałam absolutnie żadnych gwiazd, ale chociaż znałam jury, to wystarczyło. Plus uroniłam łzę, kiedy usłyszałam "Historię jednej znajomości" Czerwonych Gitar. Nie były to Czerwone Gitary, ale wystarczyło. W końcu jaki program, takie Czerwone Gitary.

Jednak to Dwójka zaserwowała wieczorem repertuar na naprawdę srogie choróbsko. Takie, w której już ledwo ruszasz kończynami i nie możesz nawet uciec – transmisję "Roztańczonego Narodowego" z "największymi gwiazdami disco". Powiem tylko, że występował tam Michał Milowicz i to powinno wystarczyć za mój komentarz. Cudo.

Niedziela bez złudzeń
Niedziela to z kolei najsmutniejszy dzień weekendu, a niedzielny wieczór – najsmutniejszy, cykliczny moment ludzkiej egzystencji. W telewizji też nie było najweselej. Chcesz stracić złudzenia, że miłość jest piękna i spontaniczna? "Rolnik szuka żony" – odhaczone. Utwierdzić się w przekonaniu, że jesteś chu*ową panią domu? "Masterchef" – odhaczone. Raz na zawsze obiecać sobie, że już nigdy nie włączysz polskiego kabaretu? "Kabaret na żywo" – odhaczone. Nie powiem, nie było to najpiękniejsze zakończenie weekendu. Chociaż znowu dziwnie wciągające. Po "Rolniku szuka żony" zachciało mi się rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady, po "Masterchefie" – rozwinąć moje marne kulinarne zdolności. Tyle wygrać.

Wnioski z mojego chorobowego weekendu z telewizją? To jedno wielkie guilty pleasure – najpierw pomstujesz, jakie to idiotyczne, potem się wciągasz i nie chcesz wyłączyć telewizora, a jeszcze potem czekasz na kolejny odcinek. Jeśli chorujesz, nie chcesz myśleć i marzysz o ucieczce od życia – idealnie.

A jeśli jesteś zdrowy, trzeźwy i chcesz obejrzeć w weekend coś naprawdę interesującego? Tak, żeby sama sama "pleasure", bez "guilty"? Wtedy włącz jakiekolwiek VOD. Chroń swój mózg – masz tylko jeden.