"Za dwa tygodnie zacznie się najgorsza sytuacja". Lekarz ma pomysł, jak walczyć z koronawirusem
– W tej chwili mamy około dwa tygodnie do wybuchu zachorowań. To czas, kiedy nic nie robimy, a można "wyłowić" z populacji osoby zagrożone śmiercią z powodu COVID19 i je zabezpieczyć – przekonuje dr n. med Maciej Jędrzejko. Lekarz ze Śląska opowiada o konkretnym pomyśle – "covidetkach".
Maciej Jędrzejko: To prawda: za dwa tygodnie zacznie się najgorsza sytuacja, ponieważ gwałtownie będzie wzrastać liczba osób zakażonych koronawirusem. Nie są to moje domysły, tylko wnioski wysnute na podstawie tego, co dzieje się na świecie, w krajach znacznie bogatszych, które mają lepiej dofinansowaną służbę zdrowia niż Polska.
I one sobie nie radzą z tą pandemią.
To prawda. Trzeba powiedzieć jasno: mimo że mamy w Polsce wielu znakomitych wirusologów, to w Europie nie ma specjalistów od koronawirusa, którzy naprawdę dokładnie wiedzą, co należy robić. Nie udało się uchronić przed śmiercią tysięcy ludzi, nawet w zaawansowanych cywilizacyjnie krajach.
Nie mieliśmy w Polsce do czynienia ani z SARS-em, ani z MERS-em – dlatego nie mamy doświadczeń praktycznych. Wszyscy się uczymy, a nawet najmądrzejsi lekarze, profesorowie mają nadal bardzo dużo wątpliwości w temacie koronawirusa.
Szef KPRM Michał Dworczyk mówi, że w tej chwili w Polsce na dobę można wykonywać do 3,5-4 tys. testów na obecność koronawirusa. Ale wciąż wiele osób nie może się tego doczekać. Pan zauważył, że na podstawie spadku limfocytów w morfologii krwi i podwyższonego CRP można stwierdzić, że pacjent może być zakażony koronawirusem?
W tej chwili poza badaniem PCR, które wykrywa fragmenty RNA wirusa, nie ma jeszcze żadnego innego stuprocentowego markera obecności koronawirusa w organizmie. Czekamy na tzw. "szybkie testy", ale to kwestia miesięcy.
Naukowcy chińscy, włoscy i amerykańscy zaobserwowali, że jednym z bardzo charakterystycznych dla tego konkretnego koronawirusa objawów, jest jednocześnie: gwałtowne obniżenie limfocytów (głęboka limfopenia) oraz podwyższenie CRP.
Każdy lekarz wie, że przekroczone normy tych parametrów występują w przypadku różnych chorób, ale w tej chwili – przy braku szybkich testów – to jest badanie, które może nam bardzo pomóc w przesiewowej diagnostyce, na co zwraca uwagę profesor Piotr Kuna.
Do czasu pełnej dostępności wiarygodnych testów jest to jedyny test diagnostyczny, jakim dysponujemy. Ważne jest także to, że jest on bardzo tani. W komercyjnych laboratoriach wykonanie morfologii kosztuje około 8,50 zł, a CRP około 18 zł.
Czyli jeśli ktoś ma objawy COVID19 i do tego nieprawidłowe wspomniane parametry, to można sądzić, że się zakaził?
Jeżeli u pacjenta występuje wysoka gorączka, suchy kaszel, bóle głowy, mięśni, następnie także duszność, zaczyna mu spadać saturacja krwi, a do tego ma on wysokie CRP i głęboką limfopenię, to należy z wysokim prawdopodobieństwem podejrzewać COVID19 i rozpoczynające się niebezpieczne, wirusowe zapalenie płuc.
Podkreślam: to podejrzenie, nie rozpoznanie. Żeby postawić rozpoznanie, trzeba wykonać tomografię komputerową klatki piersiowej, która wykaże zagęszczenia w płucach, charakterystyczne dla koronawirusa.
Chce pan, żeby do podstawowych badań mieli dostęp wszyscy chętni, by móc na podstawie wyników z krwi wskazać osoby będące w grupie ryzyka, choć zupełnie tego nieświadome?
Tak. Mam pewien pomysł, o którym napisałem w siec. Poprosiłem, by ludzie – w tym lekarze – konstruktywnie go krytykowali i wskazali jego ewentualne słabości.
Celowo prowokuje pan dyskusję, zachęca lekarzy do tego, by dzielili się swoimi rozwiązaniami?
Dziś pomyślałem, że można zrobić drive-thru – coś takiego jak McDonald's czy KFC, ale do pobierania krwi: podjeżdżałoby się samochodem i tylko wystawiało rękę.
Kombinuję, jak wykryć tych, którzy są w tej chwili w grupie ryzyka, a nie są tego świadomi.
Kto jest w grupie ryzyka?
Na przykład takie, które mają graniczną wydolność nerek, podwyższony potas i kreatyninę. Jeśli wykluczymy odwodnienie, to możemy podejrzewać, że dany pacjent jest w grupie ryzyka.
Chodzi o to, żeby już nie tyle zmniejszać zachorowalność, tylko umieralność. Na przykład Niemcy raportują zachorowalność na podobnym poziomie do innych krajów Europy, ale mają wyjątkowo niską umieralność. Poza oczywistymi różnicami w dofinansowaniu opieki zdrowotnej, w Niemczech wykonuje się dwa tysiące testów na milion mieszkańców, podczas gdy w Polsce 350 testów.Do grupy ryzyka zaliczamy pacjentów z: niewydolnością krążenia; po zawale; po udarze; po koronaroplastyce; niewyrównaną cukrzycą; niewyrównanym nadciśnieniem; ciężkimi chorobami autoimmunologicznymi; białaczką; po skutecznym wyleczeniu nowotworów; chorobami płuc (astma, POCHP, choroby zwłóknieniowe); kobiety w ciąży
Pana pomysł na ograniczenie liczby zgonów w związku z koronawirusem to karetka zwana "covidetką". Jak miałaby funkcjonować?
Covidetka to byłby samochód transportowy z zespołem medycznym, który wykonuje badanie przesiewowe chętnym osobom na ulicach miast.
W covidetce – według pana założenia – miałby jeździć lekarz, ratownik medyczny, pielęgniarka i paramedycy.
Dokładnie. Taki samochód podjeżdżałby na osiedle domków jednorodzinnych czy na blokowisko. Osoby chętne i uświadomione przez media mogłyby zejść, pobrać krew na podstawowe badania, które mogą wykazać, czy są oni w grupie ryzyka. To taki pierwszy przesiew.
Może być tak, że u jakiejś osoby wyjdzie, że ma np. graniczną niewydolność nerek lub ciężką anemię. Już na tym etapie jesteśmy w stanie wychwycić tych, którzy mają leukopenię czy limfopenię, co może świadczyć o niskiej odporności organizmu.
Co dokładnie miałoby być sprawdzane w takiej "covidetce"?
Celem covidetki byłby bardzo szybki przesiew pacjentów na dwie grupy: wysokie ryzyko zgonu i niskie ryzyko zgonu. To miałby być screening, a nie badanie. Miałby pokazać, czy ktoś jest potencjalnie zagrożony, czy też nie.
W pierwszej kolejności sprawdzalibyśmy temperaturę, która potencjalnie może nam pokazać, czy pacjent ma jakąkolwiek infekcję.
Następnie mierzylibyśmy ciśnienie – żeby wychwycić chorych na nadciśnienie – błąd pomiaru może być związany ze stresem, ale przy wysokich wartościach trzeba myśleć o nierozpoznanym nadciśnieniu.
W następnej kolejności pacjentom pobierana byłaby krew?
Jeszcze wcześniej tacy pacjenci byliby badani pulsoksymetrem. Czyli nakładalibyśmy na ich palec urządzenie (koszt do 100 zł), które pokazuje nam saturację, czyli wysycenie krwi tlenem.
Jeżeli pacjent odczuwa duszność, a saturacja po ogrzaniu dłoni jest poniżej normy, to potencjalnie istnieje zagrożenie, że człowiek nie dotlenia się prawidłowo. Być może ma już początek zapalenia płuc. Oczywiście to żadne rozpoznanie, tylko "gruby" przesiew.
Pobierając krew żylną – możemy zlecić podstawowe badania: morfologię krwi, głównie chodzi nam o: leukocyty (limfocytoza), CRP, kreatyninę i potas (przesiew w kierunku rozpoczynającej się niewydolności nerek – czynnikiem zakłócającym badanie jest odwodnienie), glukozę i hemoglobinę glikolizowaną (HBA1c) – przesiew w kierunku podejrzenia cukrzycy.
Poza tym, są też chorzy, którzy mają np. migotanie przedsionków albo chorobę zakrzepowo-zatorową i przyjmują leki typu warfaryna. Oni raz w tygodniu powinni badać układ krzepnięcia (INR) .
W obecnej sytuacji nie mogą tego zrobić, ponieważ poradnie są zamknięte. Także covidetka byłby też pomocnym rozwiązaniem dla takiej grupy. Można byłoby na życzenie pacjenta pobrać krew na dodatkowe badania, za które ten by sobie zapłacił.
Jest jeszcze jedna rzecz: wymyślono głowice ultrasonograficzne, które podłączane są do smartfona i można nimi wykonać szybkie screeningowe USG płuc.
Okazuje się, że lekarze, którzy robią USG w ciągu jednego dnia są w stanie nauczyć się, jak wykonać podstawowe USG płuc, co może być szybkim badaniem przesiewowym w kierunku zapalenia płuc, w tym na tle koronawirusa.
W tej chwili mamy około dwa tygodnie do wybuchu zachorowań. To czas, kiedy nic nie robimy, a można "wyłowić" z populacji osoby zagrożone śmiercią z powodu COVID19 i je zabezpieczyć.
W polskich szpitalach brakuje masek, kombinezonów, respiratorów. Pan sugeruje, że za covidetki miałyby zapłacić samorządy. Myśli pan, że teraz ktoś wyciągnie duże pieniądze na sprzęt i wypłaty dla medyków?
Gdybyśmy założyli, że na pokładzie takiej covidetki nie ma aparatu USG, który jest najdroższy (około 28 tys. zł), to cały sprzęt: aparat do pomiaru ciśnienia, pulsokrymetr, termometr bezdotykowy – kosztuje w sumie tysiąc złotych.
Laboratoria w tej chwili nie zarabiają, więc im zależy na tym, by robić te badania. Zostałem zapewniony, że oni są w stanie przerobić tysiące takich próbek. Duże sieciowe laboratoria mają w tej chwili 70 proc. wolnej mocy przerobowej, więc nie ma też obaw, że zablokujemy laboratoria.
Mam już deklaracje z laboratorium "Diagnostyka i firmy Gabos. Pierwsza za darmo dostarczy zestawy pobraniowe do covidetki, a także personel do pobierania krwi. Druga zaś, która produkuje oprogramowania dla szpitali, użyczy darmowy system dla covidetek.
Skąd weźmiecie samochody?
W tej chwili np. mammobusy stoją nieużywane, podobnie zresztą jak krwiobusy. Poza tym, myślę, że wielu internautów użyczyłoby nawet swoich prywatnych i służbowych samochodów dostawczych.
Osoby badane nie wchodziłyby przecież do tych pojazdów, tylko czekałyby na swoją kolej jak przed "food truckami". Oczywiście w odpowiedniej – bezpiecznej odległości, z zachowaniem surowych zasad antyseptyki.
My – Polacy – zawsze pięknie się jednoczymy w obliczu poważnego zagrożenia. Dlatego o pojazdy i kierowców bym się nie martwił: ludzie użyczą samochodów, tylko muszą być sami zabezpieczeni. Takie auto musiałoby być później odkażone.
Jestem przekonany, że ludzie będą chcieli pomagać. W tej chwili nie da się kupić maseczek czy kombinezonów, ale można zaopatrzyć się np. w kombinezony malarskie. Jednak zespół covidetki musiałby być bezwzględnie zabezpieczony w profesjonalny ubiór ochronny, bo chronić trzeba i personel, i pacjentów.
Co z lekarzami? Skąd ich wziąć?
Oczywiście to największy problem. Ale podejrzewam, że w dobie pandemii wielu lekarzy będzie musiało na jakiś czas znacząco ograniczyć swoja aktywność w poradniach i gabinetach prywatnych, a nawet tymczasowo je pozamykać.
Sądzę, że wielu młodych lekarzy też będzie chciało podreperować domowy budżet i będą mogli pomóc. Myślę, że podobnie będzie z ratownikami medycznymi. Nie ma czegoś takiego jak praca za darmo – ludziom należy płacić.
Konsultował pan ten pomysł z samorządowcami?
Tak, i odzew jest. Jednak prezydenci miast czy szefowie rad miast powiedzieli krótko: jesteśmy zainteresowani, ale nie znamy się na tym, nie jesteśmy lekarzami, ponosimy odpowiedzialność za pieniądze publiczne, których nie możemy wydawać, jeżeli nie mamy jasnych wytycznych z góry. I ja to w pełni rozumiem.
Wiem, że aby sprawa stała się poważnym projektem dla wszystkich miast, musiałaby zostać zaopiniowana przez specjalistów wojewódzkich ds. chorób zakaźnych, przez specjalistę krajowego.
Z pewnością, aby ten pomysł zamienił się w projekt i wszedł w etap realizacji, musiałby zostać dopracowany przez specjalnie powołany zespół. Ten mógłby być złożony z praktykujących specjalistów, których specjalności są krytyczne, jeśli chodzi o śmiertelność z powodu COVID czyli: wirusologa, pulmonologa, kardiologa, nefrologa, diabetologa, ginekologa-położnika i internisty.
Mamy bardzo mało czasu, dlatego aby ten pomysł wszedł w fazę realizacji – taki zespół musiałby się zebrać w ciągu jednej-dwóch dób i jednoznacznie określić, czy pomysł triażowej covidetki ma sens. Wówczas dopracować wszystkie szczegóły.
Cel jest jeden: zmniejszyć umieralność pacjentów z grup ryzyka, w szczególności tych którzy nie wiedzą, że mają chorobę.
Mam wrażenie, że ludzie w naszym kraju kierują się wiarą, zamiast wiedzą. Wciąż głęboko wierzą, że zamknięcie się w domach gwarantuje, że nikt za dwa tygodnie nie umrze.
O ile ilość potwierdzonych przypadków zakażenia koronawirusem jest na pewno zaniżona, bo wykonujemy za mało testów, to współczynnik przyrastania zachorowań jest w miarę wiarygodny i jak na razie identyczny jak we Włoszech.
To oznacza, że ludzie naprawdę zaczną umierać. Czas jest naszym wrogiem, musimy teraz zrobić wszystko, żeby zmniejszyć umieralność. Potem już będzie tylko gaszenie pożarów.
Już osiem osób zmarło, w tym 37-latka.
Jeśli system przestanie być wydolny, to osoby, które można byłoby wyleczyć podłączając do respiratora, nie zostaną wyleczone, bo nie będzie wolnych respiratorów.
To zdanie, że COVID19 to choroba śmiertelna głównie dla osób w podeszłym wieku i schorowanych, jest prawdą tylko do momentu wydolności systemu opieki zdrowotnej. Kiedy zostanie przekroczona granica wydolności systemu, zagrożeni będą wszyscy: i młodzi, i starzy.
Moim zdaniem – a opieram je na obserwacjach włoskich – covidetka musiałaby się skoncentrować na osobach zdrowych (bezobjawowych lub skąpoobjawowych) w wieku od 30 do 60 roku życia.
Wiemy, że osoby po 70 czy 80 roku życia są w grupie zagrożonej, podobnie jak pacjenci leczeni z powodu cukrzycy, niewydolności nerek czy chorób płuc. Badanie ich nic nie wniesie, tylko niepotrzebnie narazi ich na infekcje.
Pana post na Facebooku miał ogromne zasięgi, czy któryś z polityków się do pana odezwał?
Odezwał się do mnie poseł Michał Gramatyka, prezes Rady Miasta Tychy Maciej Gramatyka. Na mój komentarz odpowiedział też prezydent Sosnowca Arkadiusz Chęciński. Nikt więcej. Dwa dni temu wysłałem maila z prośbą o zaopiniowanie pomysłu covidetki do Wojewódzkiego Specjalisty ds. chorób zakaźnych. Nadal czekam na odpowiedź.
Mój telefon jest publicznie dostępny, więc jeśli ktoś z decydentów chce się do mnie odezwać, to może dzwonić. Jestem do dyspozycji, jeśli ktoś uzna, że moja obecność w sztabie zespołu antykryzysowego, mogła by być pomocna.
Mamy coraz mniej czasu. Niech każdy, kto może i chce, weźmie sobie ten pomysł, spróbuje go rozwinąć i poprawić – i niech się szybko podzieli z innymi swoimi wnioskami – podpowie, co można zrobić lepiej, szybciej, skuteczniej.
Rzucam pomysł na ruszt – albo będzie z tego pyszny stek, albo spalone skwarki. Liczę się z tym.
Ważny jest czas.
Walczymy z czasem. Siedzenie z założonymi rękami jest dla mnie po prostu nie do zniesienia. Wiem, że jest wielu ludzi naprawdę znacznie mądrzejszych, którzy mogą ten pomysł poprawić, zainspirować się tą ideą i wymyślić coś, co zmniejszy śmiertelność, kiedy COVID "walnie pięścią w stół". A walnie.
Nadal jeszcze możemy uratować wiele tysięcy osób. Mamy tęgie głowy w polskiej medycynie: mamy genialnych informatyków tworzących bazy danych, którzy mogą wysortować z medycznych baz ludzi potencjalnie zagrożonych i ich ostrzec; mamy genialnych inżynierów, którzy właśnie wymyślili, jak jeden respirator może pomóc dwóm chorym.
Mamy też genialnych naukowców, którzy pracują nad enzymami wskaźnikowymi do szybkich testów na COVID. Wszyscy razem musimy wymyślić coś, co zmniejszy śmiertelność chorych na COVID19.