"Czułam, że jestem w tym trochę sama". Maja Staśko opowiada o starciu z "machiną" Anny Lewandowskiej

Daria Różańska
– Ludzie mówili: "porozumcie się". Ale jak mówić o porozumieniu, kiedy mam do czynienia z olbrzymim molochem: prawnikami, ludźmi od wizerunku, managerami, a po drugiej stronie stoję sama z groźbą, że nie będę miała z czego żyć. Tu od początku nie było mowy o dialogu, porozumieniu. Nie był to kontakt dwóch osób, tylko człowieka z wielką machiną – tak o "internetowym sporze" z Anną Lewandowską opowiada aktywistka i dziennikarka Maja Staśko.
Maja Staśko jest dziennikarką i aktywistką ze Stowarzyszenia Forgetmenot. Fot. Instagram / Maja Staśko
W zeszłym tygodniu Maja Staśko publicznie skrytykowała Annę Lewandowską. Poszło o film, na którym trenerka tańczy w przebraniu grubej kobiety. W taki sposób chciała promować ciałopozytywność. Staśko na Instagramie napisała, że wideo Lewandowskiej jest "wyrazem braku empatii".

I dalej aktywistka ze Stowarzyszenia Forgetmenot rozwinęła myśl: "Żarty z grubych osób są tak samo śmieszne jak żarty z gwałtów. To jest przeciwieństwo ciałopozytywności! Superszczupła laska, którą stać dosłownie na wszystko, każdy zabieg upiększający i usługę, i która ma mnóstwo czasu, by ćwiczyć – w stroju grubej osoby wywija śmiesznie do kamery. No naprawdę, boki zrywać".


Lewandowska przeprosiła za wideo, ale szybko z Mają Staśko skontaktowali się prawnicy celebrytki. Domagali się, by usunęła krytyczny post pod groźbą 50 tys. zł kary.

Odetchnęła już pani z ulgą?


Maja Staśko: – Już teraz tak. Na początku byłam przerażona. Groźba pozwu trafiła do skrzynki "inne" na Instagramie. Przeczytałam ją, przestraszyłam się. Ale w tej zakładce mam również wiadomości od osób, które proszą o pomoc w sprawach przemocy seksualnej, gwałtów, dlatego automatycznie do nich przeszłam. Żeby pomagać ludziom.

Tę wiadomość od pracowników Anny Lewandowskiej pani wyparła?

Starałam się o niej nie pamiętać, ale cały czas miałam to z tyłu głowy. Wreszcie Annę Lewandowską stać na najlepszych prawników. Kiedy zobaczyłam kwotę, na którą początkowo nie zwróciłam uwagi, wtedy już zupełnie zrobiło mi się słabo. Bo 50 tys. zł to pewnie dla milionerki nic, dla mnie – dwa lata życia.

Czyli stanęło na tym: Anna Lewandowska pani nie przeprosiła, ale wycofała groźby o pozwie?

Tak, dokładnie na tym stanęło. Na początku rozmawiałam z prawnikami Anny Lewandowskiej, później z jej managerką, przemiłą osobą. Natomiast Anna Lewandowska ani razu się do mnie nie odezwała w tej sprawie.

A powinna się spotkać, przeprosić za groźby pozwem? Zdaje się, że trenerka zabierała głos w tej sprawie tylko na Instagramie.

No właśnie, i to nie odnosząc się do tych pozwów. To, co się wydarzyło, było rodzajem przemocy ekonomicznej. Teraz jestem w stanie wprost o tym mówić. Byłam w pozycji ofiary.

Anna Lewandowska nie zdecydowała się o tym wspomnieć: ani za to przeprosić, ani się ze mną skontaktować.

Ludzie mówili: "porozumcie się". Ale jak mówić o porozumieniu, kiedy mam do czynienia z olbrzymim molochem: prawnikami, ludźmi od wizerunku, managerami, a po drugiej stronie stoję sama z groźbą, że nie będę miała z czego żyć. W ten sposób pokazałabym, że moja sytuacja determinuje mnie do tego, żeby dać się wykorzystywać.

Tu od początku nie było mowy o dialogu, porozumieniu. Nie był to kontakt dwóch osób, tylko człowieka z wielką machiną.

Annę Lewandowską w obronę wzięły też inne celebrytki.

To był najtrudniejszy moment. Kiedy publicznie skomentowałam film Lewandowskiej, pojawiły się komentarze Olgi Frycz i Mai Bohosiewicz, co mnie zdziwiło.

Szanuję ich działalność i wydawało mi się, że one stoją raczej po stronie osób, które są wykorzystywane. Zarzucały mi, że agresją jest pisanie o tym, iż Anna Lewandowska jest bogata. To było dosyć absurdalne.

Wtedy trochę zrobiło mi się przykro i pomyślałam, że nie będę miała żadnego wsparcia. A później osoby, dla których 50 tys. zł jest ogromną kwotą, ale i takie, które wiedzą, z czym się zmagają zwykli ludzie, których nie stać na batona Lewandowskiej, dietę pudełkową, zaczęli opowiadać o swoich problemach z otyłością. To było dla mnie najważniejsze. One mówiły o dyskryminacji. Wszystko to zapisałam.

Wsparły mnie również Paulina Młynarska i Karolina Korwin-Piotrowska. Ta pierwsza nawet do mnie zadzwoniła, rozmawiałyśmy. Opowiadała mi o tym, jak wygląda cały celebrycki przemysł. Czułam, że są po mojej stronie.

Zarzucają pani, że próbuje się wypromować na aferze z Lewandowską. Co pani na to?

Bawią mnie zarzuty ze strony chociażby teamu Anny Lewandowskiej, że ja próbuję się promować. Przecież cała działalność trenerki polega na kreowaniu wizerunku i sprzedawaniu w ten sposób produktów i usług. A zarzucanie komuś, że robi coś podobnego, nie powinno być zarzutem. Ale ja już zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem, kiedy sprawa, którą się zajmuję – czy to dotycząca przemocy seksualnej, czy praw pracowniczych – staje się bardziej medialna, słyszę właśnie, że się promuję, lansuję, próbuję zdobyć popularność.

Wynika to z tego, że żyjemy w świecie, w którym promowanie i lansowanie się, są głównymi wartościami. Trudno jest ludziom pomyśleć, że przecież ktoś mógłby wspierać innych, by mieli łatwiej, żeby na świecie było sprawiedliwiej. To się nie opłaca.

Zwłaszcza jeśli robi się to za darmo...

Dokładnie. To są wartości, które się nie sprzedają, nie żrą, więc bardzo trudno jest pomyśleć, że ktoś chciałby po prostu walczyć o zmianę świata.

Chciałabym właśnie promować sprawiedliwszy świat. Jeśli to wymaga tego, bym była czasem albo i cały czas widoczna, to trudno – będę dalej krzyczeć. A jeśli ludzie mają z tym problem, to też trudno. Jestem, istnieję i będę walczyć dalej.

Czy zamieszczając opinię na temat filmu Anny Lewandowskiej, gdzie widzimy, jak tańczy w stroju grubej kobiety, przypuszczała pani, że może to zajść aż tak daleko i skończyć się groźbami pozwem?

Szczerze mówiąc – zupełnie się tego nie spodziewałam. Kiedy piszę teksty dziennikarskie, to zawsze bardzo dokładnie wszystko analizuję, sprawdzam, zastanawiam się nad każdym szczegółem. Rękę na pulsie trzymają też wydawcy. Zdarzało się, że pozywały mnie korporacje.

Natomiast wpis dotyczący Anny Lewandowskiej był instagramowym postem i w życiu nie spodziewałabym się, że tak to może się skończyć.

Krytyka nie powinna być cenzurowana. Absurdem będzie, kiedy będziemy się bać powiedzieć o osobach bogatych coś, co nie jest peanem na ich cześć.

Bogaci mają dostęp do najlepszych prawników, cały ich świat jest prostszy niż tych, którzy muszą się martwić, z czego zapłacić za czynsz. I w dodatku byliby chronieni przed krytyką, komentarzem. To wydaje mi się absolutnym zaprzeczeniem wolności słowa.

Ale żyjemy w takim świecie, w którym oni mają narzędzia: i firmy, i korporacje zastraszają dziennikarzy, aktywistów. Myślę, że nagłaśnianie tego po pierwsze pokazuje, że wymiar sprawiedliwości nie zawsze jest sprawiedliwy, często kierują nim pieniądze. A po drugie, że wolność słowa nie zawsze jest przywilejem i przez cały czas musimy o nią walczyć. To nie jest nam dane raz na zawsze.

Anna Lewandowska tłumaczyła, że została źle zrozumiana. W jej obronie stanęła także aktorka Dominika Gwit-Dunaszewska, która tłumaczyła, że trenerka na pewno nie miała złych intencji. "Wiem to, widzę to i właściwie to chciała pokazać dobrze – że wszystkie jesteśmy piękne i mamy prawo do tego, żeby żyć".

Nie zastanawiam się zazwyczaj nad intencjami, bo nie wiem, jakie one są. Nie jestem w stanie wejść w głowę tych osób, natomiast jestem w stanie zobaczyć konsekwencje ich działań.

Kiedy zaczęłam dostawać wiadomości od ludzi, którzy pisali mi, że płaczą, widząc ten filmik, bo zmagają się z zaburzeniami jedzenia i ten fat suit, który ona sobie przywdziała na chwilę, jest ciałem, w którym oni żyją. I nie mogą go ściągnąć w 30 sekund.

Wtedy nie miałam żadnych wątpliwości, że post Anny Lewandowskiej jest po prostu zły. Nawet jeśli choć 1 proc. osób po zobaczeniu filmu płacze z bezsilności, upokorzenia, to nie powinien on się nigdy pojawić.

Nie po to oglądamy konta celebrytek, żeby czuć się upokorzonymi, chociaż niestety cała branża reklamowa, fitness bardzo często wywołuje w nas takie emocje.

Czy post Anny Lewandowskiej dotknął panią osobiście?

Właściwie nawet o tym nie myślałam. Zawsze w pierwszej kolejności myślę o innych.

Pisała pani później na Instagramie o swoich zaburzeniach jedzenia, anoreksji mamy.

Na samym początku się nad tym nie zastanawiałam. Stety alb niestety mam taką tendencję, żeby najpierw zadbać o wszystkich wokół. Kiedy ktoś mi pisze, że płacze, nie może wstać z łóżka, wtedy biegnę i walczę. Bardziej niż w swojej sprawie.

I w przypadku filmu Lewandowskiej – to był dla mnie pierwszy impuls. Widziałam, że ludzie cierpią. Natomiast rzeczywiście później, kiedy zastanowiłam się, co sama mogę czuć, te zaburzenia jedzenia były dla mnie dosyć ważnym elementem… Zaczęło do mnie dochodzić, że to także mnie dotyczy.

To jest taki strach przed grubością. To nie jest problem kilku procent, tylko całego społeczeństwa. I wszyscy ponosimy tego skutki.

Co do samego pozwu – wiedziałam, że to dotyczy tylko mnie. Czułam, że jestem w tym trochę sama. Wtedy ta relacja między elitami a zwykłymi ludźmi dotknęła mnie osobiście. Wiedziałam, po której jestem stronie i że jestem stracona w tej walce.

I co – teraz przestaje pani komentować działalność Anny Lewandowskiej?

Zaraz po moim poście Anna Lewandowska zablokowała mnie na Instagramie. To też pokazało mi, w jaki sposób pani Anna chce prowadzić ze mną dialog. Trudno się porozumiewać, skoro nawet nie mamy jak porozmawiać nawet za pośrednictwem mediów społecznościowych.

Czytaj także: Jest kompromis ws. afery z Anną Lewandowską. Trenerka ustąpiła, ale nie przeprosi aktywistki