Im dalej do Ikei, tym bliżej do Pepco. Popularność sieci wśród Polek to już kulturowy fenomen
Pepco to najpopularniejszy sklep odzieżowy w Polsce, i to mimo że sklepem odzieżowym sensu stricto nie jest. Kupujemy tam częściej niż w Reserved i w H&M-ie. Co takiego ma w sobie południowoafrykańska sieciówka, że pokochały ją kobiety w całej Polsce, zasypując grupy i Instagram stylizacjami dzieci i mieszkań przybranych w dyskoncie? Sekret tkwi nie tylko w cenach.
Jednak Pepco rozpoczęło swój triumfalny pochód do serca Polaków – a raczej Polek – znacznie wcześniej. Firma weszła na nasz rynek w 1999 roku jako filia sklepów Brown & Jackson (dzisiaj funkcjonują w Wielkiej Brytanii pod nazwą "…instore"), ale spopularyzowała się dopiero po przejęciu przez holding inwestycyjny z RPA i zmianie nazwy na Pepco.
Osiem lat temu sieć zaczęła swoją, jak na razie wyłącznie europejską, ekspansję. Co ciekawe – sklepy pojawiły się tylko w krajach byłej Jugosławii i ZSRR. W 2014 marka miała już 1,4 miliarda złotych przychodu, które wzrosły niemal czterokrotnie w zaledwie trzy lata.
Z kolei rok temu nieoczekiwanie okazało się, że niepozorne Pepco jest najpopularniejszym sklepem odzieżowym w Polsce (zakupy robi tu 30 proc. z nas). Tym samym bije na głowę takie sieciówki jak H&M i Reserved, które znalazły się na dwóch kolejnych miejscach w raporcie YouGov BrandIndex.
I love PEPCO
Czego by tam słupki w południowoafrykańskim Excelu nie pokazywały, za niesamowitym sukcesem sieci stoi i "czynnik ludzki". Coś, co sprawiło, że setki tysięcy Polek pokochały Pepco. A że miłość jest szczera, widać już choćby po nazwie największej polskiej grupy fanek sklepu – I love PEPCO.Kobiety z całej Polski wrzucają tu swoje łupy – głównie ozdoby do domu – ale też poszukują konkretnych produktów, złorzecząc, że obsługa "wykupuje dla siebie największe cacka".
Od początku listopada na grupach trwa wielkie, świąteczne polowanie. Przede wszystkim na pokaźnych rozmiarów skrzaty i mikołaje z długimi brodami. Popularnością cieszą się też kubki z głowami łosi (sprzedam/zamienię/czy ktoś widział). Oba produkty, dość infantylne w stylistyce, wyprzedziły nawet "kultowy dresik z weluru" – wcześniejszy obiekt pożądania sprzedawany w trzech kolorach (czarny, bordo i róż).
Niskie ceny mają też inną zaletę. Skutecznie ograniczają oczekiwania. Kobiety, które urządziłyby karczemne awantury na fanpage’u Zary, w przypadku Pepco odpuszczają. Dlaczego? Bo o taniochę nie ma co drzeć szat. A nawet jeśli jest, to jednak trochę wstyd. Na grupach i forach przeważa retoryka "miało prawo się rozwalić". Poza tym jedna na trzy koszulki sprawuje się świetnie, więc co tam dwie pozostałe. "Po domu też trzeba mieć w czym chodzić" – argumentuje jedna z pań.
Shopping analogowy
Pepco, Tigera i Primark łączy jeszcze jedno – brak możliwości zrobienia zakupów online. Gdy handlujesz rzeczami tańszymi niż nadanie przesyłki kurierskiej, utrzymanie centrum spedycyjnego i niezbędnych do jego obsługi pracowników po prostu się nie opłaca. I choć w związku z pierwszym lockdownem Primark, który nie miał jak sprzedawać, zaliczył rekordowe straty, taki model ma swoje plusy. Przejrzenie kilkunastu stron www z produktami potrafi zmęczyć. Co innego stare dobre macanie przez macanta. Atrakcyjne zwłaszcza w czasach, gdy wyprawa do sklepu innego niż spożywczy staje się wydarzeniem.
Ekspansja na prowincję
Pepco wygrywa też lokalizacją swoich sklepów, zarówno przestrzennie (wiele sklepów jest wolnostojących, więc nie zamknęły się razem z centrami handlowymi), jak i na mapie Polski. Dyskont na dobre zadomowił się w miasteczkach powiatowych. A im dalej do Ikei, tym bliżej do Pepco.Wraz z ekspansją sieci na prowincję tysiące osób zyskały możliwość re-aranżacji mieszkań i domów szybko, tanio i bez nadmiernego wysiłku. Łatwiej kupić gotowe zasłony niż zamówić je u krawcowej. Zmiana repertuaru bibelotów na kredensie też trwa krócej niż malowanie.
Magia durnostojki
"Fajne pierdoły do domu, tanie" – czytam a propos asortymentu Pepco na jednym z forów. I to właśnie "pierdoły", nowe wcielenie PRL-owskich durnostojek, budzą wśród klientek największe emocje. Bo oto za kilkadziesiąt złotych można mieć w domu "prawie" jak ulubiona celebrytka i jeszcze dodać zdjęcie otagowane #inspiracjepepco, żeby inni wiedzieli, że już też mamy (prawie) tak samo. Zamiast owczej skóry – sztuczne futro. Na nim okazałe lampiony-latarenki, prawie takie same jak w AlmiDecor. W środku zamiast świecy sojowej – ta z Pepco (zapach elegancki – białe kwiaty). Kompozycje dopełniają zazwyczaj lampki a'la choinkowe albo cotton balls. W tym sensie dyskont jest na wskroś demokratyczny. Żeby żyć tak, jak żyje się na Instagramie, nie trzeba już mieszkać w dużym mieście i zarabiać trzech średnich krajowych. Można iść do Pepco i okazyjnie nabyć pakiet "nowej przytulności".
Czytaj także: Manicure a koronawirus. O hybrydzie w kształcie migdałków i przedłużaniu paznokci lepiej zapomnij
Do Ikei daleko
Podobnie demokratyczne założenia ma Ikea. W szwedzkiej sieciówce łóżko znajdzie i ubogi student i stylistka wnętrz, tyle że Ikea od momentu pojawienia się w Polsce w 1990 roku była naszym "estetycznym edukatorem". Uczyła prostoty zastępując meblościanki regałami Billy i pomagała znajdować sprytne rozwiązania tym, którzy nie mogli liczyć na pomoc architekta w upchnięciu 3-osobowej rodziny na 40 metrach.
Tę funkcję pełni do dziś. W sklepach znajdziemy aranżacje, którym często daleko od zachowawczości, najnowsze trendy przełożone na możliwości klasy średniej, czy naturalne materiały i meble wyprodukowane z poszanowaniem środowiska naturalnego. Żadnej z tych rzeczy o Pepco powiedzieć nie można.
Asortyment sklepu to raczej repliki rzeczy droższych i solidniej wykonanych. Do tego ograne, a więc przystępne dla masowego odbiorcy trendy. "Designerski" w kontekście Pepco nie znaczy "dobrze zaprojektowany", ale raczej nowoczesny i podobny do tego, co widzieliśmy już setki razy.
Czytaj także: W ostatniej chwili rząd zmienił zdanie ws. IKEA. Od soboty ich sklepy będą zamknięte
Po latach życia w szarzyźnie i bylejakości pożądamy w pierwszej kolejności tego, co nowe i błyszczące. Trudno się dziwić. Szkoda tylko, że bibeloty, które często pełniły w polskich domach funkcje nieomal magiczne (na szczęście, na nieszczęście, na pamiątkę) zastępowane są sztampą. Tym bardziej, że sztampy nie szkoda wyrzucić, a nawet jeśli trochę szkoda, to przecież trzeba, bo kolejne gazetkowe hity z Pepco się nie zmieszczą. Ale może taka już kolei rzeczy, a na ceramiczne serduszka i świeczniki ze sztucznymi brylantami będziemy patrzeć z takim samym sentymentem jak na drewniane pudełka z wypalanymi wzorkami (Zakopane,1972) i metalowe osłonki na szklanki.
Pepco to jednak nie tylko nakręcające konsumpcjonizm gadżety za grosze, ale też spore ułatwienie życia. I niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto bliżej ma do papierniczego albo sklepu z przyborami kuchennymi niż do Pepco. Niewątpliwymi beneficjentkami dostępności dyskontu są świeżo upieczone matki, które nie mają znajomych od których można by wziąć zestawy śpioszków i sweterków.
Sukces Pepco pokazuje, że coś się w naszej mentalności zmieniło. Gdy we wczesnych latach dwutysięcznych do Polski wchodziły pierwsze dyskonty spożywcze, wiele osób podchodziło do nich z nieufnością. Nie ufaliśmy nie tylko jakości produktów, ale przede wszystkim czuliśmy coś na kształt wstydu związanego z kupowaniem "tam, gdzie najtaniej".
Wydaje się, że klientów Pepco tego rodzaju "klasowe upokorzenie" omija. Może chodzi tu o przetarcie szlaków przez Biedronki i Lidle, a może raczej o rosnącą świadomość konsumencką. Koniec końców większość ciuchów i produktów codziennego użytku w naszych domach i tak pochodzi z Chin albo tzw. krajów rozwijających się. Niestety ekologia i lokalność to wciąż trendy na które w Polsce mogą sobie pozwolić nieliczni. Bo bycie eko w wersji bezkosztowej to kiszenie się w zbieraninie mebli i dodatków z ostatnich 40 lat. Wybieramy więc nowe, błyszczące Pepco, które obiecuje odnowę za grosze.
Chcesz opowiedzieć swoją historię? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl