Wzięłam udział w warsztatach umierania. Oto dlaczego każdemu polecam to doświadczenie

Alicja Cembrowska
Najtrudniejszy moment? Już pod koniec, gdy przede mną leżały trzy kartki i wiedziałam, że za chwilę będę musiała je zgnieść i wyrzucić. Niby robiłam to tylko symbolicznie, jednak czułam, jakbym pozbywała się tu i teraz czegoś, co nadaje mojemu życiu sens. Wzięłam udział w warsztatach umierania i... nie żałuję!
Wzięłam udział w warsztatach umierania Kadr z filmu "Siódma pieczęć" (1957)

Czym są warsztaty umierania?


Warsztaty umierania prowadzone przez Katarzynę Boni cieszą się coraz większą popularnością. Kilka już razy nie mogłam wziąć w nich udziału lub zabrakło dla mnie miejsca. W końcu się udało. Ponownie "umarłam" w niedzielę 28 marca. Pierwszy raz zdarzyło mi się to we wrześniu 2020 roku, gdy spędziłam noc w grobie.


Tym razem doświadczenie było mniej ekstremalne fizycznie, wszak odbywało się online, jednak równie "mocne" psychicznie. Byłam w bezpiecznej przestrzeni, rozsiadłam się w łóżku, owinęłam kocem, pod ręką miałam kubek z ciepłą herbatą. A jednak: w niedzielny poranek przespacerowałam się przez swoje lęki, obawy, wątpliwości, trudne doświadczenia i wspomnienia, które na co dzień raczej od siebie oddalałam. Smutek i łzy zalały mnie wielką falą. Potem jednak pojawił się ON. Upragniony spokój. Katarzyna Boni "przywiozła" warsztaty umierania z Japonii. Sama brała w nich udział u mnicha buddyjskiego, który prowadzi je w Jokohamie pod Tokio. Pierwszy raz usłyszała o nich w 2013 roku, gdy zbierała materiały do książki o Japonii, dotkniętej tsunami i w konsekwencji katastrofą w elektrowni atomowej w Fukushimie.

– Na informację o warsztatach umierania natknęłam się przypadkiem. Wzbudziła ona moje zainteresowanie. To również wtedy dowiedziałam się, że trzy lata po katastrofie Japończycy na terenach zniszczonych przez tsunami, cały czas żyją w domach tymczasowych. Wiedziałam, że to jest temat na książkę. Chciałam napisać o tym, jak Japończycy radzą sobie z traumą. Czułam, że czegoś możemy się od nich nauczyć. W samych warsztatach brałam udział rok później. Wcześniej przeprowadzałam wywiad z mnichem, który je prowadzi. Znałam więc ich dokładnych przebieg i wiedziałam, jak wyglądają – mówiła Katarzyna Boni w rozmowie z Mamadu.pl.

Pisarka przez dwa lata prowadziła w swoim domu warsztaty tylko dla znajomych. Ci zaczęli ją namawiać, by zapoznała z techniką również inne osoby. – Zaczęły docierać do mnie głosy, że nauczyciele w liceach organizowali warsztaty dla uczniów – na podstawie mojej książki ["Ganbare! Warsztaty umierania" – przyp.red.]. Okazało się, że one świetnie się sprawdzają. Stwierdziłam, że skoro ludzie chcą brać udział w warsztatach umierania, to spróbuję je przeprowadzić.

Symulacja odchodzenia


Najważniejsze podczas warsztatów jest poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Prowadząca od razu poinformowała, że jeżeli ktoś poczuje się za bardzo obciążony tą sytuacją, może po prostu ją przerwać. W "wirtualnym spotkaniu", w którym uczestniczyłam, wzięło udział kilkanaście osób z różnych miast. Nie tylko z Polski. To bez wątpienia zaleta wydarzeń, które odbywają się online. Granice po prostu nie istnieją. Kasia najpierw opowiedziała o swoich doświadczeniach związanych z warsztatami. Drugą częścią spotkania była symulacja odchodzenia. Wcześniej zostaliśmy poproszeni o przygotowanie zestawu niewielkich kartek. Po pięć z każdego koloru: niebieskiego, czerwonego, żółtego i zielonego.

Na tych 20 karteczkach musieliśmy napisać, co jest dla nas ważne. Kolor niebieski zarezerwowany był dla wartości, marzeń i czynności, które lubimy wykonywać. Zielony oznaczał naturę, miejsca, zwierzęta, rośliny. Czerwony konkretne osoby, a żółty rzeczy materialne (samochód, ulubiony kubek).

Już na tym etapie poczułam trudność, ale i wdzięczność: myślałam o tym, że otacza mnie tyle rzeczy, idei, osób, które mają dla mnie znaczenie, że nie potrafię wybrać "jedynie" 20, a właściwie TYLKO pięciu z każdej kategorii. Ważne było jednak to, żeby w miarę szybko wykonać to polecenie.

Zgnieć i wyrzuć


Rozłożyłam przed sobą kartki z imionami członków rodziny, przyjaciółek, mojego psa, miejsc, które kocham, planów, marzeń. Kartek pełnych miłości, szczęścia, wdzięczności i bezpieczeństwa. Z tym wszystkim miałam pożegnać się w słoneczny niedzielny poranek.

Symulacja trwała około 30 minut. Kasia spokojnych głosem czytała historię osoby, która zaczyna się źle czuć i ostatecznie konfrontuje się z diagnozą. To rak. Towarzyszymy bohaterowi opowiadania w tej drodze. Od nas zależy, czy się z nim utożsamimy, czy uznamy, że to ktoś z naszych bliskich.

Tekst był sugestywny, zawierał detale. Nie odebrałam go jednak jako manipulacji emocjonalnej. Był zapisem niełatwej wyprawy, do której możemy zostać zaproszeni w dowolnym momencie naszego życia. Co kilka zdań Kasia prosiła, żebyśmy spojrzeli na karteczki, które przed sobą ułożyliśmy. Raz kazała wybrać jedną, innym razem lub trzy, z którymi w tym momencie się żegnamy. Za pierwszym razem nie było to bardzo trudne. Uznałam, że w sumie wyobrażam sobie życie bez ulubionego koca, czy marzenia o nurkowaniu.

Kartkę trzeba było symbolicznie zgnieść i wyrzucić na ziemię. Chociaż wydaje się to mało znaczący gest, to w tamtych okolicznościach był dla mnie uciążliwy i bolesny. Na podłodze lądowały książki, pasje, pomysły, które chcę zrealizować. W końcu wolność, rozwój, miłość, rodzina i przyjaciele.
Czytaj także: Jest pierwszą w Polsce towarzyszką w żałobie. Anja o kulisach pracy na granicy życia i śmierci
W którym momencie poczułam się najgorzej? Gdy bohater historii, z którym się utożsamiłam, tęsknił za "małymi", a w sumie najważniejszymi wydarzeniami w życiu: przytulaniem, spacerem z dziećmi, oglądaniem filmu z ukochaną osobą.

Świadomość, jak często nie doceniam swojej codzienności, sprawiła, że zaczęłam płakać. Jednocześnie wyrzucając sobie za małą wdzięczność, ale i ciesząc się, że mam okazję to naprawić. Osoby chętne mogły po symulacji opowiedzieć o swoich emocjach, podzielić się swoją historią.

Warsztaty życia


Po zakończeniu historii i pozbyciu się wszystkich karteczek przez chwilę poczułam się przybita, że straciłam wszystko. Szybko jednak nadszedł spokój, pogodzenie się z losem. Z tym, że to, co mam, nie jest mi dane raz na zawsze. Że jeszcze kilka dni temu uznałabym stratę komputera czy ukochanych książek za największy życiowy dramat, bo po prostu mam to szczęście, że w obecnej chwili nie mam większych zmartwień. Bo ja i moi bliscy jesteśmy zdrowi, nie straciliśmy pracy, stać nas na jedzenie.

– Mnich – Tetsuya Urakami – u którego przechodziłam przez warsztaty umierania, mówi, że to jest podróż w doświadczenie śmierci, ale moim zdaniem w rzeczywistości celem jest uświadomienie sobie, jak bogate mamy życie. Chodzi o to, by dowiedzieć się, co jest dla nas najważniejsze i zacząć poświęcać temu czas – mówiła Katarzyna Boni.

I po kilku godzinach od tego doświadczenia doszłam do wniosku, że pisarka prowadzi właściwie "warsztaty narodzin", bo chociaż są one oparte na symulacji odchodzenia, puszczania tego, co daje nam siłę każdego dnia, to ostatecznie zyskujemy znacznie więcej – szansę na zweryfikowanie swojego życia. To przypomnienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, że strata jest częścią naszego życia i nie warto unikać konfrontacji z trudnymi emocjami. Bo tak – zamknięcie oczu i słuchanie opowieść o śmierci, zgniatanie i pozbywanie się kartek może brzmieć "całkiem lekko", jednak w praktyce to głęboka refleksja, z którą jesteśmy sami.

To zajrzenie do swoich lęków, odkurzenie przeszłości, którą długo wypieraliśmy, odpowiedzenie sobie na najważniejsze pytania, przed którymi być może długo uciekaliśmy. Bardzo się cieszę, że się na to odważyłam. I polecam każdemu taki "przystanek na własną śmierć" w swoim życiu.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl