"Cool skejcik" i "cienszkie życie". 30-latki czytają fragmenty swoich nastoletnich pamiętników

Helena Łygas
"Kochany pamiętniku! Sorry, ale mam lepsze rzeczy do roboty" — tak mogłaby wyglądać pierwsza, a zarazem ostatnia strona w dzienniku współczesnej nastolatki. I trudno się dziwić. To, co jeszcze 20 lat temu było prywatne, już dawno stało się publiczne. W sieci lądują nasze zdjęcia z wakacji, imprezy, ślubu, a nawet zdjęcia USG. Do tego: wzniosłe wyznania, komentarze polityczne, chwali-posty. Coś tak archaicznego, ale przede wszystkim intymnego jak pamiętnik nie ma już racji bytu.
Na naszych oczach znikają pamiętniki, dzienniki i złote myśli fot. Marcos Paulo Prado / Unsplash
Kiedyś... to były czasy! Teraz, jak powszechnie wiadomo, czasów już nie ma. I jak bardzo nie byłabym przeciwna dziaderskiemu para-współczuciu i pogardzie dla "dzisiejszej młodzieży", są takie aspekty rzeczywistości, których ludzie młodsi zaledwie o dekadę od dzisiejszych 30-latków już nie doświadczyli.

Nie mam tu na myśli Gadu-Gadu ani Grona, które zostały zastąpione przez portale społecznościowe służące właściwie temu samemu.

Ale już takie pamiętniki czy tzw. złote myśli niepostrzeżenie odchodzą w zapomnienie. Może i pojawiają się co jakiś czas w III b czy innej VI c pod auspicjami nostalgicznej mamy czy nauczycielki, ale z trendami z TikToka nie mają szans.


Uzewnętrznić można się dziś na Instagramie, zaś zamiast podtrzymywać kontakty międzyludzkie odpowiadając po lekcjach na 80 pytań z rodzaju "ulubione zwierzę" i "gdzie chciałabyś pojechać na wakacje", do znajomych można po prostu napisać. Może i dlatego nie takie znowu "stare" kobiety swoje pamiętniki wspominają z rozrzewnieniem.

Cienszkie życie Malwinki Es.


Okładka pierwszego pamiętnika: zdjęcie szczeniaczka na seledynowym tle, pachnące karteczki i mała, złota kłódka.

Malwina miała 6 lat i pisała drukowanymi literami, a jej "S" wyglądało jak własne odbicie lustrzane.

Zaczyna się mocno: "Nazywam się Malwinka Es., mam sześcioro lat i na prawde cienszkie życie".

Dalej wymienia członków rodziny i pisze, ile mają lat, żeby zakończyć skargą, że nie mogła pobawić się z sąsiadką, bo musiała zjeść kolację, a poza tym babcia oskarża ją o zgubienie klucza do piwnicy. "To po muwienia" — komentuje.

Malwina miałaby dziś pięć tomów pamiętników, ale ma tylko trzy. Zerknęła do nich jakoś na początku studiów i postanowiła część swojej młodzieńczej twórczości spalić w przydomowym grillu.

— Byłam wtedy samozwańczą poetką, czytałam traktaty filozoficzne, z których, powiedzmy sobie szczerze, niewiele rozumiałam. Do tego oglądałam niszowe filmy, słuchałam niszowej muzyki. Taka tam alternatywka wczesnych lat 2000.

Żałuje, że te 15 lat temu nie miała do siebie dość dystansu, żeby zachować zapiski. Dziś śmieje się raczej z tego, co wyobrażała sobie na swój temat jako 20-latka, niż z treści pamiętników. Te ostatnie wydają się jej urocze. Z każdej strony przebija naiwność, a śmieszne z perspektywy czasu problemy każdorazowo ją wzruszają. Człowiek miał takie dobre, proste życie i nawet o tym nie wiedział.
fot. archiwum prywatne

Niewierna Marta


— Byłam bardzo kochliwa, choć niezbyt wierna — śmieje się Marta.

Pamiętnik pisała przez całe gimnazjum i w znacznej mierze poświęcała go swoim romansom. Szkopuł polegał na tym, że wszystkie były wyimaginowane.

— Byłam raczej dziecinna. Jako 16-latka robiłam bransoletki z muliny, rysowałam postaci z anime, zbierałam wycinki dotyczące "Władcy pierścieni", które wklejałam do specjalnego zeszytu. Najbardziej zależało mi na dobrych stopniach. Nie umawiałam się z chłopakami, ani nawet się z nimi nie kolegowałam, miałam wtedy same przyjaciółki, ale komedie romantyczne i powieści zrobiły widać swoje.

Marta "ukochanych" miała trzech. Na potrzeby pamiętnika nadała im nawet ksywki. Tomek z dodatkowego angielskiego był "zielonookim aniołem", mieszkający nieopodal Szymon "cool skejcikiem", zaś Łukasz ze starszej klasy "mrocznym rockmanem".

— Streszczę ci jeden z durniejszych wpisów. Spotkałam Tomka ("zielonookiego anioła") na przystanku autobusowym. Przygotuj się, bo to akcja jak w powieści sensacyjnej. Powiedziałam mu "cześć". Odpowiedział — rzecz jasna — "świdrując mnie swoimi zielonymi oczami", a ja "myślałam, że umrę". Zapytałam, co tu robi. On na to, że czeka na autobus. Ja: skąd wraca. Powiedział, że ze szkoły. Wyrzucałam sobie w pamiętniku, że do "cześć" nie dodała jego imienia, żeby "pokazać, że mi na nim zależy" i że zrobiłam z siebie idiotkę, bo przecież mogłam się domyślić, że czeka na autobus do domu. Niestety to nie był koniec. Analizowałam, co powinnam powiedzieć, żeby skończyło się "namiętnym pocałunkiem, może nawet z języczkiem". Dalej przechodzi to w rodzaj opowiadania jak z powieści erotycznej dla emerytek. Dodam, że nawet się jeszcze wtedy z nikim nie całowałam.
Pod koniec gimnazjum (a więc i pamiętnika) Marcie doszedł kolejny obiekt westchnień — "seksowny Kamil". Rozpisała nawet plan, jak go zdobyć.

W tym celu musiała oczywiście schudnąć (choć była szczupła), ubierać się bardziej "w jego stylu", malować oczy czarną kredką, żeby wydać się "dojrzała i tajemnicza", a także przypadkowo wpadać na niego na korytarzu (najlepiej rozsypać zawartość plecaka pod jego stopami).

— Zaśmiewam się do łez, gdy to czytam, mimo że robiłam to już kilka razy. Myślę, że tak naprawdę nie interesował mnie wtedy ani "cool skejcik" ani "seksowny Kamil". Nie wiedziałabym pewnie nawet, po co i o czym z nimi rozmawiać. Chodziło bardziej o wyobrażenie siebie jako bohaterki wielkiej, miłosnej przygody. Chłopakami zaczęłam interesować się na poważnie dopiero pod koniec liceum, ale jak się można domyślić, wyglądało to już zupełnie inaczej. Niepewność i ekscytacja przeplatająca się z rozpaczą. To już nie było bajkopisarstwo, ale prawdziwe emocje.
List do wyimaginowanego męża (dzięki uprzejmości jednej z czytelniczek)fot. archiwum prywatne

Wredne dziewczyny


Magda i Kaśka przyjaźnią się do dziś. W podstawówce prowadziły dość nietypowy rodzaj dziennika, mianowicie "alternatywną kronikę IV a".

Kaśka: Chodziło tak naprawdę o to, żeby obgadać na piśmie nielubiane przez nas osoby. Było w tym coś podłego, ale myślę, że dla dzieci w tym wieku, to rodzaj mechanizmu obronnego. Wiesz, jak to działa — jeśli jesteś w stanie powiedzieć na głos złośliwy komentarz, inni zaczynają się tego obawiać. Twoja postawa chroni cię przed cudzymi złośliwościami.

Na stronie tytułowej: "Cała prawda o IV a" i podobizny ponad dwudziestu postaci. Niektóre są podpisane. Przy wychowawczyni: "nasza pani, nic do niej nie mamy (jak na razie)", jest też "Damian debil", postać trzy razy większa od pozostałych(to gruba Aga — tłumaczy Kaśka) i dwie postaci z przydomkami "kujon".

— Z tym "kujonem" to też tajemnicza sprawa, bo ja i Magda miałyśmy piątki od góry do dołu. Chodziło chyba o to, że "prawdziwe" kujony nie tyle dobrze się uczyły, co wiecznie trzymały rękę w górze i były "za grzeczne".
fot. archiwum prywatne
W pierwszym wpisie "kroniki" dziewczyny zdecydowały się na przeprowadzenie rankingu popularności. Chodziły po klasie i pytały o trzy najfajniejsze osoby, które dostawały plusiki przy nazwiskach. Mówiły, że robią "tajny projekt dla samorządu szkolnego".

Kaśka: na tym, kto wygrał, za bardzo się nie skupiałyśmy, co innego osoby, które nie dostały ani jednego głosu.

Kolejna strona: "Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że nikt nie lubi Pati, lizuski i naszej klasowej znajdy". Poniżej: karykatura wspomnianej Pati. Obok zdjęcie Natalii Oreiro (jej też nie lubiły).

Magda: Nie wiem, skąd wzięła się nam ta "znajda". To przecież określenie na dziecko porzucone przez rodziców albo sierotę.

Dlaczego Pati została znajdą, wie natomiast Kaśka.

W IV klasie, czyli dokładnie wtedy, gdy pisałyśmy tę pseudo kronikę, w lekturach mieliśmy "Spotkanie nad morzem", a tam jedna z bohaterek jest wyzywana przez dzieci od "znajd". Myślę, że nie wiedziałyśmy dokładnie, co to znaczy, ale rozumiałyśmy, że to inwektywa.
Czytaj także: Wielki powrót talerzy na ściany. Wyciągnijcie "Włocławki" i poznajcie nowe twarze polskiej ceramiki

Autoterapia dziecięca


"Spoko dzionek. M.S. powiedział Marceli, że mu się podobam i że chciałby ze mną chodzić. Ale ja nie chcę! Co on sobie wyobraża?!" — pisała 13-letnia Marzena. Pamiętniki prowadziła blisko siedem lat. Zawsze miała wielu znajomych, ale nie o wszystkim chciała im opowiadać.

— Miałam dość trudne dzieciństwo, nie chcę się wdawać w szczegóły. Ale myślę, że pamiętnik miał dla mnie znaczenie terapeutyczne, chociaż nawet nie znałam tego słowa. Opisanie emocji pomagało mi je zrozumieć, ale przede wszystkim się z nimi pogodzić. Przestałam pisać jako 20-latka. Może byłam już wtedy świadoma swoich stanów emocjonalnych i bez tego?
Strona z pamiętnika Anityfot. archiwum prywatne

Tragizm odwleczony


Wpis z listopada 1999 roku. Rodzice zapisują Anitę na obiady szkolne. W pamiętniku skrupulatna recenzja: jeden ziemniak niedogotowany, kompot smaku nieokreślonego, rosół
— "bez komentarza". Na szczęście potrawka z kurczaka i surówka (marchew z jabłkiem) były smaczne. "Jest super" — podsumowuje 12-latka.

Pamiętniki pisała dość długo, niemal pięć lat. Chciała kiedyś pokazać komuś wzloty i upadki swojej młodości, którą rzecz jasna uważała za materiał na film. Dziś uważa, że bardziej nadawałyby się na kanwę kabaretu.

— Ale widzisz, nie czyta mi się tego do końca przyjemnie. Poza "dwulicową Elwirą" i faktem, że jedną z przyjaciółek nazywałyśmy "obojnakiem", bo miała krótkie włosy, za co dziś się wstydzę, jest tam też sporo o Michale. Był moim pierwszym chłopakiem, mieliśmy może po 9 lat. Podobał mi się i potem. To był taki klasowy śmieszek, więc w pamiętnikach jest o nim sporo.

Dobre kilka lat później, nastoletnia już Anita wyjeżdża na wakacje. Po powrocie do domu dowiaduje się, że Michał nie żyje. Okoliczności jego śmierci do dziś są niejasne. Wiadomo, że był na imprezie w klubie, wiadomo, że pokłócił się z grupą starszych chłopaków, a potem znajomi stracili go z oczu.

Znalazł się nad ranem. Leżał nieprzytomny na środku jezdni i został przejechany przez wyjeżdżającego do pracy sąsiada, którego auto ciągnęło go chwilę za sobą. Anita nie wie, czy został pobity i zostawiony tam na pastwę losu, czy może sam się przewrócił.

— W moim pamiętniku pozostał jako chłopiec, który robi nauczycielkom numery i moje rozważania, czy mu się podobam.
fot. archiwum prywatne

Puszy się jak paf


Ewelina nie miała serca do prowadzenia pamiętnika, ale wciąż ma w domu kilka pozaczynanych zeszytów.

— Pamiętniki były po prostu modne, nie inaczej niż zbieranie karteczek do segregatora. Dodatkowo ekscytowały jako coś "ściśle tajnego", co można dać do przeczytania tylko najlepszej przyjaciółce, ale już nie rodzicom.

Swój ulubiony wpis Ewelina napisała, gdy pojechała na wakacje do Hiszpanii. To były ich pierwsze wakacje za zagranicą, a co za tym idzie — ona i siostra były bardzo podekscytowane, Tyle że na lotnisku okazało się, że walizka Wioli zaginęła.

W końcu rodzice, chcąc nie chcą, zabrali siostrę na zakupy. Okazało się, że hiszpańskie marki takie jak Zara, Stradivarius czy Bershka są znacznie tańsze niż w Polsce, więc zamiast kupić kilka podstawowych ubrań, żeby przetrwać do końca wyjazdu, Wiola wróciła z naręczem siat.

— Miałam 12 lat i nie mogłam tego przeboleć. W pamiętniku pojawiają się teksty z rodzaju: "Wiolka w swoich głupich, nowych sandałach puszy się jak paf", albo rozbudowane porównania, że ona jest Kopciuszkiem, który idzie na bal, a ja jej brzydką siostrą. Na jednej stronie są nawet ślady łez. Musiałam być zrozpaczona.

Ewelinę bawią niegdysiejsze wpisy i dziecinna zazdrość o kilka ciuchów, ale chce opowiedzieć i inną historię. Gdy była w gimnazjum, modne zrobiły się blogi, a kilka jej koleżanek przeniosło się online ze swoimi pamiętnikami.

— Nie wiem, kto naskarżył, ale pamiętam, że rodzice tych dziewczyn byli wzywani na radę pedagogiczną. Skończyły z najniższymi stopniami ze sprawowania i musiały usunąć blogi. Rozchodziło się o wpisy z rodzaju: "pani od polskiego jest niesprawiedliwa". Wiem, że hejt jest dziś powszechnym problemem, ale wtedy odebrano im tak naprawdę wolność wypowiedzi, tylko dlatego, że miały po 15 lat, a dorosłym wydało się to "niestosowne". Dużo się zmieniło.
fot. archiwum prywatne
Pamiętniki, dzienniki i złote myśli odeszły do lamusa. Dobrze to, czy źle — trudno powiedzieć. Komunikacja międzyludzka ma to do siebie, że nieustannie zmienia swoje formy, niezmienna pozostaje za to jej potrzeba.

Zniknięcie pamiętników można by rozpatrywać raczej jako utratę źródła mikro-historycznego.

Co prawda mówi się, że "w internecie nic nie ginie", ale to nie do końca prawda. Raz udostępnione kompromitujące zdjęcie czy wpis mają szanse prześladować nas latami, ale ze wspomnieniami jest nieco inaczej.

Bo i kto z nas nie utracił zdjęć wraz z kradzieżą czy wymianą telefonu, albo nie czyścił swojego konta w mediach społecznościowych z wpisów, które po kilku latach wydały mu się żenujące?

W ramach tzw. budowania wizerunku może to i dobra praktyka. Ale pokolenie niechętne nośnikom materialnym traci tym samym znaczną część swoich wspomnień. Zdjęcia byłych przyjaciół wyparowują nie inaczej niż zapisy uniesień. A szkoda, bo z perspektywy czasu już nie bolą, ani też nie zawstydzają, ale przypominają, jacy byliśmy.

Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: Wracają perfumy Pani Walewska. Kupiłam "PRL-owskiego śmierdziela", ale tego się nie spodziewałam