Podsumowania 2021 roku na Facebooku: nie mam się czym pochwalić i to jest okej

Helena Łygas
Co łączy Luke'a Skywalkera, Buddę i twojego znajomego z Facebooka? W przededniu Sylwestra okazuje się, że całkiem sporo. Moda na podsumowania mijającego roku w tonie historii własnego bohaterstwa trwa w najlepsze. Cnotami są tu zapierdol i silna wola. Porażki zaś tylko hartują. Czy takich opowieści potrzebujemy od znajomych po kolejnym pandemicznym roku? To drugorzędne. Chwalipostów nie pisze się dla innych.
Ty też robisz z siebie superbohatera w chwalipostach na Facebooku? Fot.123rf.com Copyright: majdansky
Może i siłownie wciąż przeżywają największe oblężenie właśnie w styczniu (bo któż nie chciałby przestać dyszeć po pokonaniu dwóch pięter, jak gdyby dopiero co przebiegł maraton), ale postanowienia noworoczne odeszły do lamusa.

Jeśli ktoś coś jeszcze postanawia, to raczej w formie korporacyjnych KPI-ów. Zwiększa swoją efektywność w pracy, by starczyło czasu na tę nieszczęsną siłkę, która w ramach zadośćuczynienia ma dodatkowo podnieść pierwotną efektywność (prowadząc rzecz jasna do sukcesów, awansów i milionów – zwanych dziś po kołczersku celami krótko- lub długoterminowymi).


Osobiste KPI-je, nie inaczej niż te korporacyjne, są zaś utajniane. Strategii rozwoju się wszak nie zdradza. Dopiero sukces jest czymś, o czym warto trąbić. Najlepszy czas to koniec roku, gdy firmy podsumowują swoje budżety, ludzie zaś swoje dokonania.

Myślicie, że wasz 2021 raczej nie obfitował w te ostatnie? Nic dziwnego, że nie macie się czym chwalić. Ludzie samozwańczego sukcesu myślą w zupełnie inny sposób.

Przede wszystkim: nie szukają dziury w całym. Brak wyróżnień? Premii? Nowych zainteresowań? Nie szkodzi.

Przecież zawsze można napisać, że przeczytało się siedem książek, podkreślając przy okazji, że to znacznie więcej niż reszta świata. Przeczytaliście dwie? Trochę słabo, ale przecież zawsze możecie zsumować te 2000 kroków dziennie z apki w telefonie i napisać o imponującym wyniku 730 tys. i waszej walce, by chodzić tyle, co wcześniej pomimo lockdownu.

W kulcie zapierdolu ze wszystkiego można zrobić osiąg i niedawno mieliśmy tego żywy przykład pod postacią 16 godzin pracy, którymi szczycił się papa rapera (od) Matchy.

Pomyślicie: patologia rynku pracy, pracoholizm kwalifikujący się do leczenia w poradni uzależnień behawioralnych, skrajne zaniedbanie rodziny i własnego zdrowia. Gdzieżby znowu. Takich to bohaterów ma młody, polski kapitalizm. To znaczy, o ile się dorobili. Zapierdalający po 16 godzin w magazynach, sklepach i na mopie nie mają co liczyć na karierę budowaną ciężką pracą.

Luke Skywalker, Budda i znajomy z Facebooka


Wracając jednak do modelowych résumé mijającego roku – kluczowe wydaje się tu zarysowanie walki z przeciwnościami losu. Całkiem jak gdyby autorzy chwalipostów mieli za sobą nie mądrości coachów, ale lekturę "Bohatera o stu twarzach" Josepha Campbella.

Long story short: Campbell był amerykańskim religioznawcą, który zaproponował koncepcję monomitu, według której kluczowe dla różnych cywilizacji i kultur opowieści miały pewien zestaw stałych elementów fabularnych. Bohater zgadza się podjąć wyzwanie, które wyciąga go ze zwyczajowego porządku (po kołczersku: strefy komfortu) i stawia przed szeregiem trudności, które pokonuje.

Tego typu strukturę (oczywiście znacznie bardziej rozbudowaną i zawierającą szereg innych, wyszczególnionych przez Campbella elementów) ma mit o Ozyrysie, Odyseuszu i Prometeuszu, ale nie tylko. Monomitami są m.in. biblijne opowieść o Jezusie i Mojżeszu, ale też historie życia Mahometa i Buddy.

Co ciekawe, religioznawcę do napisania książki zainspirowały nie tyle kluczowe mitologie, co powieści Jamesa Joyce'a. Campbell dostrzegł w nich te same struktury, które znał ze swojej pracy.

Późniejsi badacze zauważyli, że wiele dzieł literackich i filmowych, które odniosły spektakularne sukcesy, mają te same elementy, co campbellowski monomit: historie superbohaterów, "Władca pierścieni", "Harry Potter", a nawet "Matrix", "Czarny łabędź", część filmów Quentina Tarantino czy "Gwiezdne Wojny" (Lucas, a także Tarantino i Kubrick byli zresztą wielkimi fanami teorii Campbella i świadomie korzystali z niej w pracy).

Całkiem, jak gdyby ludzie podświadomie chcieli słuchać podobnych opowieści co ich praprzodkowie. I w zasadzie trudno się dziwić – wciąż potrzebujemy odwagi do zmian i inspirujących historii o tejże. Gorzej, że zaczęliśmy opowiadać je innym, castingując się do roli głównej.

Bohatera o stu twarzach zastąpiło setki tysięcy bohaterów. Każdy z twarzą niby własną, ale często też wykreowaną na potrzeby mediów społecznościowych.

Rodzinne szczęście i walka herosów


Chwaliposty zaczynają się już przed Gwiazdką. Do ataku przystępują tzw. zwykli ludzie, którzy chwalą się rodzinnym szczęściem w ramach upozowanych gorzej niż okładki "Gali" sesjach zdjęciowych w ckliwej świątecznej scenerii studia udającego dom. Że to na pamiątkę? Cóż, niezbadane są drogi samooszukiwania się.

Przed erą dobrych aparatów w komórkach, pamiątki robiło się przy pomocy aparatów analogowych, wymagających trochę zachodu. Nie zawsze wychodziło idealnie, ale przecież to tylko dla rodziny. Tej samej, którą puszcza się dziś w obieg dopiero po pieczołowitej stylizacji i profesjonalnej obróbce w Photoshopie.

Żeby załapać, że to tanie symulakrum, nie trzeba nawet wiedzieć, co to znaczy. Inaczej niż w przypadku bohaterskich czynów facebookowych ludzi sukcesu.

Jeszcze kilka lat noworoczne posty czytałam z zaciekawieniem, może po prostu dlatego, że nie było ich jeszcze tak dużo, zaś dzięki litanii samo-pochlebstw z nutką pokory mogłam przynajmniej dowiedzieć się, co tam u dawno niewidzianych znajomych.

No a potem coś zaczęło mi tu śmierdzieć. Dziwnym trafem ci, którzy mieli na koncie spektakularne dokonania, rzadko kiedy musieli uciekać się do autopromocji na bohatera zwycięskich potyczek.

Do dziś pamiętam wpis sprzed kilku lat znajomej dziennikarki. Nominacje do kilku nagród, ważne i poczytne teksty, założenie własnego magazynu, który obronił się jakościowo i sprzedażowo. Mało kto miał na koncie takie sukcesy, a już zwłaszcza w tak młodym wieku.

Tymczasem w poście przeczytałam o depresji, śmierci mamy i o tym, że cieszy się z kolejnych zaręczyn, ślubów i narodzin dzieci znajomych, ale momentami jest jej trudno, bo to już kolejny rok jej samotności.

Jak na ironię, kilka scrollów dalej przeczytałam wówczas wpis innego znajomego po fachu. Pisał dla jednego z portali plotkarskich, a że dziennikarstwo show-biznesowe w branży nie cieszy się szczególnym poważaniem, postanowił pochwalić się liczbą naklepanych newsów (naprawdę, powalającą).

"Wyrosłeś na bardzo sprawnego robota, synku" – pomyślałam. I oczywiście, że polubiłam. Bo przecież to brzydko nie radować się z sukcesów kolegów.

Z większości noworocznych chwalipostów wylewa się kult zapierdolu. Staro-kapitalistyczny mit, w którym przegranym są koniec końców ci, którzy za mocno w niego uwierzyli. Bo i gdzie czas na zatrzymanie się i zastanowienie nad tym, czego naprawdę się chce i kim się jest po kolejnym roku, jeśli kalendarz był wypełniony od rana do wieczora?

Przyjaźnie, związki, relacje z dziećmi i rodziną nie są na dłuższą metę do utrzymania, o ile mamy na nie czas tylko od święta. Podobnie jak praca po 16, a nawet i 12 godzin dziennie koniec końców obniża naszą wydajność, zamiast ją poprawiać (i jest na to od cholery badań).

I tutaj przerwa na ciekawostkę – choć dość na temat – kofeina i jej królowa kawa są dostępne w większości dużych firm znacznie częściej niż jakaś tam melissa czy zielona herbata. Tymczasem kofeina nie jest wcale żadnym pobudzaczem, jak powszechnie się uważa. Pozorne pobudzenie to zaledwie efekt jej zażywania. Kofeina w istocie łączy się z receptorami adenozyny, substancji, która ma za zadanie informować o zmęczeniu. A tu siup, kawka w dziób, zmęczenie zagłuszone, można pracować dalej.

Koniec przerwy na ciekawostkę.

Wola mocy


Innym starodawnym wierzeniem kultywowanym w chwalipostach na Facebooku jest silna wola. Pojęcie tak zdawać by się mogło oczywiste, że nikt raczej nie zastanawia się, skąd się bierze. Cnotliwi ją "mają", słabym i pozbawionym ambicji jej "brakuje".

Osoba o silnej woli nie ma problemów w sterowaniu sobą – może codziennie wstawać godzinę wcześniej, by pobiegać, chodzić spać punkt 22, choćby musiała przerwać najlepszą randkę albo oglądanie wciągającego serialu. Do tego umie powstrzymać się przed jedzeniem słodyczy czy zaglądaniem na Facebooka.

Ze swojej silnej woli będzie korzystała w pracy, podczas nauki, i tak dalej. Co za tym idzie – jest skazana na sukces.

Tyle że to wszystko ściema. Na temat silnej woli powstało wiele badań i teorii, które choć różne, pokazują jedną prawidłowość – tzw. silna wola jest wyczerpywalnym zasobem.

To, co za nią bierzemy, może być np. kwestią przekonań i nawyków wyniesionych z domu. Przykładowo: jeśli ktoś dorastał w przekonaniu, że nauka i pogłębianie wiedzy są ważne i przyjął je za własne wartości, a w dodatku wyrobił w sobie stosowny nawyk, nie będzie miał w tej kwestii problemów i w dorosłym życiu.

Nauka nowego języka będzie dla niego mniejszym wyzwaniem niż dla kogoś, kto nigdy nie uczył się systematycznie. Od tej drugiej osoby nauka będzie wymagała większej siły woli – kontrola na nad sobą w tej dziedzinie będzie o wiele trudniejsza. Może być dla niej natomiast znacznie łatwiejsze regularne trenowanie czy pilnowanie diety.

Wedle innej koncepcji (udokumentowanej zresztą badaniami), bezpośredni wpływ na to, co rozumiemy jako "silną wolę" ma poziom serotoniny w organizmie. Choć myślimy o niej jako o hormonie szczęścia, odpowiada też choćby za transmisję impulsów w układzie nerwowym.

Nie bez przyczyny osobom chorującym na depresję, które niekiedy nie są w stanie zmusić się nawet do tak podstawowych czynności, jak wstanie z łóżka czy wyjście z domu, przeważnie podaje się leki z grupy SSRI, które wstrzymują wtórną absorbcję (wychwyt zwrotny) serotoniny przez neurony, tym samym polepszając neuroprzekaźnictwo impulsów.

Jak na ironię, poziom serotoniny skutecznie obniża brak wystarczająco długiego odpoczynku – i mowa tu zarówno o śnie, jak i o czasie na relaks. Osoby, które regularnie się przepracowują, uszczuplają niejako swoje pokłady "silnej woli", nadmiernie ją eksploatując.

Czy jest się czym chwalić?


Chwalenie się rzecz ludzka, podobnie zresztą jak dzielenie się ze światem szczęśliwymi chwilami. Tyle że wszelkie noworoczne podsumowania aż nazbyt często wydają się nie tyle szczerą ekspresją, co postami obliczonymi na łechtanie swojego ego lajkami i budowaniem wizerunku superbohatera.

Lubiłabym te up-date'y z życia bliższych i dalszych znajomych, gdyby nie obezwładniający kult zapierdolu, silnej woli, ale i czegoś jeszcze – kreowania własnej zajebistości. W przestrzeni publicznej, zredukowanej w niebawem dwuletniej pandemii do tego, co dzieje się w mediach społecznościowych chciałabym widzieć więcej tego, co w tradycyjnych mediach. Pisania do i dla ludzi, którzy będą odbiorcami treści.

A tu, znacznie ważniejsze od brandzlowania się swoją zajebistością, jest zrozumienie. W artykule może to być zrozumienie innego – światopoglądu, osoby, stylu życia. Wśród znajomych z Facebooka chodzi raczej o prostą konstatację "też tak mam", a nawet jeśli nie mam – widzę cię i staram się zrozumieć.

Znacznie dłużej pamiętamy wpisy nie tych osób, które oczekują wiecznego poklasku, ale tych, które mają odwagę dzielić się jakąś prawdą o sobie.

Napisać, że 2021 nie obszedł się z nimi dobrze, ale starają się być z siebie zadowolone – bo zaczęły chodzić na długo odkładaną terapię, zakończyły toksyczną relację, odeszły ze znienawidzonej pracy, mimo braku klarownej wizji "co dalej".

I nie chodzi wcale o szukanie współczucia czy dzielenie się trudnymi przeżyciami, na co nie każdy ma ochotę. Bardziej o urealnienie przekazu – coś wyszło, coś nie wyszło i to jest okej. Liga superbohaterów jest passé.

Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl



Czytaj także: Pato-coaching podnosi łeb. Kobiety uczą, jak oczyścić energię seksualną po byłych. I drogo się cenią


Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut