Uroki pierwszych miłości godne Złotego Globa. Zakochacie się w "Licorice Pizza" [RECENZJA]

Maja Mikołajczyk
"(...) ten film to jest nudny gniot/ była na nim już razy sto" – śpiewa David Bowie w piosence "Life On Mars?" w soundtracku "Licorice Pizza". Rzeczywiście, rozkwitające na ekranie uczucia widzieliśmy już wiele razy, ale o nudzie podczas seansu nie ma mowy. Skutkiem ubocznym obejrzenia nowego filmu Paula Thomasa Andersona jest bezwstydna nostalgia za urokami swoich pierwszych miłości.
"Licorice Pizza" [RECENZJA]. Czy najnowszy film Paula Thomasa Andersona zdobędzie Złotego Globa? Fot. kadr z filmu "Licorice Pizza"

Hollywoodzkie slow cinema

Jak na warunki Hollywood, Paul Thomas Anderson kręci niemal slow cinema – kino niespieszne i niepodporządkowane wartkiej akcji, celebrujące długie ujęcia i zmuszające widza do skupionej obserwacji. Anderson nie podsuwa niczego pod nos, jego filmy należy czytać pomiędzy wierszami, rejestrując każdy najmniejszy gest bohaterów, bo to w nich kryje się psychologia jego postaci.


W taki właśnie sposób zrealizowany jest najnowszy film amerykańskiego twórcy. O ile jednak jego poprzednie dzieło, czyli "Nić widmo" (nagrodzony Oscarem film z Danielem Day-Lewisem) było stadium dominacji i uległości w toksycznej relacji, o tyle "Licorice Pizza" opowiada o tych najbardziej niewinnych obliczach miłości – chociaż można mieć co do tego pewne wątpliwości, ale o tym później.

Początkujący aktor Gary (Cooper Hoffman) ma charyzmę showmana i nieco sukcesów na koncie, co sprawia, że pomimo swojego niegwiazdorskiego wyglądu, obdarzony jest niezwykłą pewnością siebie. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych – jest nastoletnim uosobieniem amerykańskiego mitu self-made mana.

Gdy w oko wpada mu Alana (Alana Haim), od razu przystępuje do rzeczy i próbuje namówić ją na randkę. Młodej kobiecie nie w głowie jednak amory z piętnastolatkiem – wszak sama (jak twierdzi) ma 25 lat. Alanie trudno się jednak oprzeć młodzieńczej energii Gary'ego, więc zaczyna spędzać coraz więcej czasu z nim i jego przyjaciółmi.

All You Need Is Love

Puentą najnowszego filmu Andersona zdaje się być wyśpiewana 55 lat temu przez Johna Lennona wyświechtana wydawałoby się już sentencja "All You Need Is Love". To przesłanie nawet nieocierające się o banał, ale będący nim, w obecnych czasach nabiera jednak wręcz bezczelnego charakteru.

Gdy "ambitni" reżyserzy w ostatnich latach starali się rozliczać z historią ("Proces Siódemki z Chicago") czy mierzyć z palącymi problemami społecznymi ("Nie patrz w górę"), Anderson pokazuje im środkowy palec i zabiera widzów w beztroski świat młodzieńczych namiętności.

Nie ma bowiem wątpliwości, że w centrum filmowego świata "Licorice Pizza" jest dwójka młodych bohaterów. Kamera z czułością śledzi ich rozwijającą się przyjaźń czy nieśmiałe miłosne podchody, które wywołują nieopanowaną nostalgię za czarem własnych pierwszych zauroczeń.

Ta historia nie byłaby tak elektryzująca, gdyby nie naturalna dynamika relacji pomiędzy Garym a Alaną. Co ciekawe, dla tej dwójki był to debiut na dużym ekranie – Alana Haim na co dzień jest wokalistką zespołu Haim, a młody Hoffman wcześniej nie występował przed kamerą (ciśnie się banał, że talent musiał odziedziczyć po tragicznie zmarłym ojcu).

Naturszczykami nie była jednak tylko para protagonistów. Anderson do roli rodziców i sióstr Alany wybrał jej własną rodzinę. Ryzykowny pomysł wypalił doskonale, dzięki czemu zainscenizowane rodzinne scenki wyglądają jak wycięte z prawdziwego rodzinnego archiwum.
Alana Haim i Cooper Hoffman w filmie "Licorice Pizza".Fot. materiały promocyjne

Kontrowersje wokół "Licorice Pizza"

Nakręcone przy użyciu starszych soczewek na 35 mm taśmie "Licorice Pizza" wygląda jak film zrealizowany w epoce, w której się rozgrywa. Chociaż miłosna bajka Andersona jest z gruntu apolityczna, reżyser nie ucieka od przedstawiania realiów lat 70. Zdaje się jednak, że te referencje historyczne zadziałały na jego niekorzyść.

Oburzenie wzbudziły żarty dotyczące stosunku Amerykanów do Japończyków. Kontrowersje dotyczyły m.in. o parodiowania akcentu tych drugich – i to właśnie głównie z tego powodu Media Action Network for Asian Americans domagała się wykluczenia "Licorice Pizza" z sezonu nagród.

Nerwowa reakcja mniejszości azjatyckich być może jest pokłosiem narastającego po wybuchu pandemii COVID-19 rasizmu wobec osób z tej grupy, jednak sceny pomiędzy Amerykanami a Japończykami są raczej polem do punktowania rasizmu i narcyzmu tych pierwszych niż boomerskim wyśmiewaniem się z osób innej narodowości.

Sam Anderson w wywiadzie dla "The New York Timesa" tłumaczył, że japońsko-amerykańskie wątki miały odzwierciedlać ówczesne realia. "Myślę, że byłoby błędem opowiadać film z epoki oczami osoby żyjącej w 2021 roku" – powiedział.

I dodaje, że takie sytuacje, jak przedstawione w jego filmie, zdarzają się niestety do dziś: jak twierdzi, z jego teściową japońskiego pochodzenia, osoby mówiące po angielsku do dziś czasami rozmawiają z japońskim akcentem, niejednokrotnie (w jego opinii) zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
Czytaj także: Skandal z czarnoskórą aktorką, która zagra angielską królową. Tak Hollywood ukrywa inny problem
Sen z powiek fanów filmu spędza także inna rzecz: różnica wieku między bohaterami. Chociaż przez większość czasu ekranowego ich relacja nie wychodzi poza ramy przyjaźni, na końcu filmu zostaje skonsumowana – co prawda jedynie pocałunkiem, jednak takim, który przypieczętowuje związek piętnastolatka z dwudziestopięciolatką.

Można się zastanawiać, czy Alana faktycznie ma tyle lat, ile twierdzi (w jednej scenie mówi, że 25, w innej – 28), jednak sam Anderson tej 10-letniej różnicy wieku nie zdementował, twierdząc, że pomiędzy młodą parą nie dochodzi do niczego niestosownego.

Czy jednak obnażenie się dwudziestopięciolatka przed nastolatką byłoby dla nas taką samą uroczą komedią jak pokazanie przez Alanę piersi Gary'emu? Wątpliwe, w tej kwestii nierówność płci działa na niekorzyść mężczyzn.

Anderson (jakby w kontrze) pokazał niesymetryczne relacje Alany ze starszymi mężczyznami: narcystycznym producentem filmowym (Sean Penn), rozseksualizowanym chłopakiem Barbry Streisand (Bradley Cooper) czy lokalnym politykiem (Benny Safdie), który wykorzystał Alanę jako przykrywkę dla swojego homoseksualizmu.

Czy chciał w ten sposób pokazać, że relacje młodszych kobiet ze starszymi mężczyznami różnią się od tych starszych kobiet z młodszymi mężczyznami? A może zasugerował, że takie znajomości powinny być rozpatrywane indywidualnie?

Pewność można mieć jedynie co do tego, że portretując tak niepoprawną politycznie relację, nie minął się z duchem epoki, która po rewolucji seksualnej z 1968 roku wchodziła w zupełnie nową erą, jednak daleką od zmian masowej świadomości po ruchu #MeToo.
Plakat filmu "Licorice Pizza" Paula Thomasa Andersona.Fot. materiały promocyjne
Paul Tomas Anderson potrafi sprawić, że nawet proste love story i film o dojrzewaniu (przy kameralności samej historii) zamienia się w coś niesamowicie epickiego. Być może to kwestia znanego perfekcjonizmu Andersona (z którego notabene sam kpił we wspomnianej wcześniej "Nici widmo"), doskonałego zarówno w swoim reżyserskim fachu, jak i w trzymaniu pieczy nad każdym możliwym aspektem swoich dzieł.

Obcowanie z filmami Andersona przypomina mi zanurzanie się w światach wielkich XIX-wiecznych powieści z ich doskonale odrysowanym światem, wyrazistymi postaciami i nienachalną, ale celną psychologią.

Czy "Licorice Pizza" okaże się filmem godnym Złotego Globa? Przekonamy się już niedługo, ale ostatecznie nie ma to przecież znaczenia – w końcu w świecie nowego filmu Andersona "All You Need Is Love".
Czytaj także: Jest już lista nominowanych do Złotych Globów 2022. Filmowcy bojkotują nagrodę

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut