Mało brakowało, a wyszłabym z kina. Obejrzałam "Najgorszego człowieka na świecie"

Maja Mikołajczyk
14 marca 2022, 16:32 • 1 minuta czytania
"Najgorszego człowieka na świecie" reklamowano, jakby był "najlepszym filmem na świecie". Chłodno podchodzę do takich zapewnień, ale tym razem dałam się złapać na tanie marketingowe sztuczki i gorzko tego pożałowałam. Norweski reżyser Joachim Trier zrobił film, który widziałam już milion razy – różnica polega jedynie na tym, że teraz pół świata próbuje mi wmówić, że to arcydzieło.
Oscary 2022. "Najgorszy człowiek na świecie" [RECENZJA] Fot. kadr z filmu "Najgorszy człowiek na świecie"

Julie nie wie, czego chce

Julie skończyła właśnie trzydzieści lat. Planowała już być lekarką, psycholożką, fotografką i pisarką, ale żadna z tych ścieżek nie przyniosła jej upragnionej satysfakcji. Nie mogąc podjąć żadnej ostatecznej decyzji pracuje w księgarni, co jednak nie odpowiada jej deklarowanym ambicjom.

Jej życie uczuciowe też nie jest uporządkowane – wydaje się być szczęśliwa z Akselem, który jest odnoszącym sukcesy twórcą komiksów, ale kiedy na horyzoncie pojawia się mniej skomplikowany i bardziej przyziemny Eivind, Julie porzuca artystę, by związać się z chłopakiem z kawiarni.

Jeśli ten opis brzmi dla was jak fabuła pierwszej-lepszej komedii romantycznej i jesteście pewni, jak to wszystko się skończy, to nie mylicie się. Reżyser "Najgorszego człowieka na świecie" Joachim Trier powiedział w wywiadzie z "The Hollywood Reporter", że jego celem było zrobienie "współczesnej komedii romantycznej", swego rodzaju alternatywy dla klasycznych hollywoodzkich filmów tego gatunku.

Twórca poległ jednak na polu realizacji swoich ambitnych założeń – "Najgorszy człowiek na świecie" to najzwyklejsza, momentami wręcz ordynarna komedia romantyczna, ale zrobiona w taki sposób (sorry not sorry), żeby przypaść do gustu osobom, dla których miarą ich gustu filmowego jest chodzenie do kin studyjnych.

Norweska aktorka Renate Reinsve została nagrodzona za rolę Julie Złotą Palmą w Cannes. Do jej gry aktorskiej trudno się przyczepić (choć nie uważam, by była to godna prestiżowych nagród kreacja), ale największym problemem jest sama esencja postaci, w którą się wcieliła – a właściwie jej całkowity brak.

Julie jest bowiem bohaterką tak uniwersalną, że aż mdłą, bo pozbawioną jakichkolwiek wyrazistych cech. Jest niezdecydowana, pełna energii, towarzyska – i to właściwie wszystko, co o niej wiemy. Możliwe, że zamysłem Triera było stworzenie postaci, z którą łatwo będzie się zidentyfikować jak najszerszej grupie osób, takiej tabula rasy, na którą można wyprojektować własne cechy charakteru i problemy.

Taka konstrukcja bohaterki w moim odczuciu sprawia jednak, że ciężko uwierzyć w jej realność i przejmować się jej wzlotami i upadkami. Julie jest płaska jak postacie wycięte z papieru i tak samo bezbarwna, jak i one.

Miałkość postaci granej przez Reinsve tym bardziej psuje seans, gdyż poza nią w filmie nie istnieją właściwie żadne inne kobiety. Każda z nich została sprowadzona do nic niewnoszącej figury danej roli społecznej czy relacji.

Niewielkim wyjątkiem jest dziewczyna przyszłego chłopaka Julie, czyli Sunniva (Maria Grazia Di Meo), która zostaje jednak pokazana z komediowego dystansu, by traktować ją jak pełnowartościową bohaterkę. Poza Julie najbardziej rozwiniętymi postaciami pozostają więc jej partnerzy: Aksel (Anders Danielsen Lie) i Eivind (Herbert Nordrum).

Zarówno pierwszy, jak i drugi, są jej przeciwieństwem: na tle pewnych swoich życiowych i uczuciowych decyzji mężczyzn Julie sprawia wrażenie sierotki Marysi. Z feministycznej perspektywy z tego trójkąta wyłania się bardzo stereotypowe podejście do płci – ich jako zdecydowanych mężczyzn i jej jako zagubionej kobietki.

Trudno nakręcić film w 100% oryginalny, składający się jedynie ze świeżych elementów, których wcześniej trudno było uświadczyć na ekranie. Film Triera trzyma się jednak utartych szlaków fabularnych tak sztywno, że to aż nieprawdopodobne.

Reżyser nie rozwija schematu komedii romantycznej w żadnym zaskakującym kierunku (pod koniec uderza w dramat, ale to żadne novum w ramach tej konwencji), a co więcej nie zaskakuje nawet jednym celnym i nowatorskim przemyśleniem.

"Najgorszemu człowiekowi na świecie" nawet w sposobie kręcenia bliżej do hollywoodzkich produkcji i jego tak zwanego stylu zerowego niż kina europejskiego. Nie lubię "Amelii" Jean-Pierre'a Jeuneta, ale ma ona wyraźny autorski rys i wprowadziła do gatunku łatwo rozpoznawalne obecnie wizualne innowacje.

Komedię romantyczną Triera ogląda się bez bólu, ale to taki europejski, pozbawiony stylu minimalistyczny przeciętniak. Twórcy "szaleli" czasami jedynie z pastelowymi kolorkami prosto z Instagrama, które miały chyba wpisywać się w romantyczną konwencję filmu.

Od kina europejskiego z reguły można też oczekiwać większej odwagi czy transgresyjności niż od ugrzecznionych amerykańskich filmów skierowanych do mas. I na tym polu Trier jednak zawodzi – wspólne oddawanie moczu w toalecie, psychodeliczna scena po narkotykach czy nawet pełna męska nagość (z którą widzowie ostatnio zdążyli się oswoić chociażby dzięki "Euforii") zaskoczą może jedynie niedzielnego widza filmów do kotleta.

"Najgorszy człowiek na świecie" – zawód widza i porażka niezależnego kina

Julie i jej wtórna historia rodem z przeciętnego rom-comu omal nie wygoniły mnie sprzed ekranu. Gdybym była w kinie sama, chyba nie doczekałabym do końca seansu i wyszła, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam, a co więcej – nawet na to nie wpadłam. W pewnym sensie jednak cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo jedynie dwa podzielonego na dwanaście aktów dzieła były warte czasu i uwagi.

Film Triera zawiedzie widzów, którzy mają jasno sprecyzowane oczekiwania co do kina, a po niezależnych produkcjach spodziewają się czegoś więcej niż odgrzewania amerykańskich schematów przystrojonych w piórka europejskiego kina, które powszechnie uchodzi za ambitniejsze niż to made in USA.

Bzdurność i arbitralność takiego podziału (amerykańskie złe, europejskie dobre) ujawnia chociażby zestawienie "Najgorszego człowieka na świecie" z nieidealnym, ale dużo lepszym "Batmanem", który pod względem artystycznym i reżyserskim bije dzieło Norwega na głowę.

Naprawdę dawno żaden film nie zirytował mnie tak bardzo na tak wielu poziomach. Podobno romantyczna komedia Triera najbardziej ma trafić do pokolenia milenialsów, co jako osobę do niego należącą uważam za z jednej strony trafną, a z drugiej obraźliwą sugestię.

Tak, często chcemy przedłużyć stan zawieszenia pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, a liczba możliwych perspektyw i niemożność zdecydowania się na żadną z nich bywa dla nas przytłaczająca.

Trier nie pokazał jednak tych problemów jako pierwszy, a co więcej nie zrobił tego najlepiej. Milenials też człowiek i poza połechtaniem jego ego chce też dobrego kina, do którego film Norwega niestety się nie zalicza.

Czytaj o innych filmach nominowanych do Oscara: