Miało być sexy, a wyszło karykaturalnie. Drugi sezon "Bridgertonów" docenią jednak wierni fani
- Drugi sezon serialu "Bridgertonowie" jest lepszy od swojego poprzednika. Fabuła skupia się na romansie Anthony'ego Bridgertona i Kate Sharmy, który można podsumować słowami "od wrogów aż po kochanków".
- Produkcja w stylu twórczości Jane Austen momentami przyprawia o dreszcze żenady. Ci, którzy czekali na sceny seksu, będą zawiedzeni.
- W kontynuacji hitu Netfliksa zaskakujące okazują się role grane przez starsze aktorki. Sceny z nimi są najlepsze.
Kocha, nie kocha
Anthony z dnia na dzień stał się głową rodziny po śmierci ojca przejmując obowiązki wicehrabiego. Jako najstarszy syn rodu Bridgertonów nie miał bowiem innego wyjścia. Nastoletnią sielankę w okamgnieniu zastąpiła brutalna, dorosła rzeczywistość, która z wesołego chłopaka uczyniła burkliwego mężczyznę.
Właśnie nastał czas, w którym arystokrata musi stawić czoła swojemu przeznaczeniu. W końcu wicehrabia musi mieć żonę. Chcąc znaleźć dla siebie "najlepszą partię" Anthony Bridgerton przeprowadza niemały rekonesans, szukając wśród debiutantek nie miłości, a kogoś, kto będzie jedynie pionkiem w narzuconej mu przez los grze.
Mężczyzna zakochuje się jednak w pannie, która zdaje się być jego lustrzanym odbiciem. Kate Sharma jest zbyt dumna, aby przyznawać się do błędów, ma cięty język i tak samo jak on na pierwszym miejscu stawia interesy rodziny. Anthony niczym natrętną muchę stara się odgonić od siebie uczucie, które żywi wobec kobiety, przez co wplątuje się w trójkąt miłosny, zapraszając do niego niczego nieświadomą siostrę Sharmy, młodziutką Edwinę.
Grzeszna przyjemność
Drugi sezon "Bridgertonów" (na podstawie książki "Ktoś mnie pokochał" autorstwa Julii Quinn) ma więcej z Harlequina niż z prozy Jane Austen, z której garściami czerpała miłosna historia Daphne Bridgerton (Phoebe Dynevor) i księcia Hastings (Regé-Jean Page). Bohaterowie nie są tak poukładani jak wcześniej i sami siebie wpędzają w kłopoty, co może przekładać się na to, że widzowie, zamiast darzyć ich współczuciem, będą myśleć: "oho, sami jesteście sobie winni".
Pruderyjność i nienaganne maniery pełnią rolę hamulca powstrzymującego postaci przed samozniszczeniem. Twórcy serialu Chris Van Dusen i Shonda Rhimes zbudowali scenariusz na bazie niedopowiedzeń oraz domysłów. O jestestwie bohaterów nie decyduje wcale rozum, a impulsy wywołane przez zasłyszane na boku plotki lub wyjęte z kontekstu fragmenty rozmów.
W "Bridgertonach" nie ma prawie scen (z wyjątkiem finału), które na dobre zamknęłyby którykolwiek z serialowych wątków. Reżyserowie za każdym niemal razem zostawiają za sobą otwartą furtkę i poczucie graniczące z emocjami wywołanymi przez cliffhangery.
Od początku Van Dusen i Rhimes obsypują nas wszelkimi informacjami, których bohaterowie nie wyjawiają reszcie świata. Przez to wyczekujemy tego, co nieuchronne, gdyż wiemy, kto i czym zawinił, oraz jakie ma sekrety. Zaskoczeń jest więc wyjątkowo mało, ponieważ już na wstępie znamy zbyt wiele szczegółów dotyczących fabuły. Takie scenariuszowe zagranie może jednym przypaść do gustu, innych zaś będzie zwyczajnie frustrować.
Oglądając "Bridgertonów" trzeba mieć na uwadze to, że serial nie aspiruje wcale do bycia tytułem wysokich lotów. Gatunkowo spełnia wszystkie wymogi i bawi się konwencją, czyli przerysowaną i alternatywną wersją epoki georgiańskiej (przełom XVIII i XIX wieku), w której wojen raczej nie doświadczymy. To romans przez duże "R".
"Plotkarę" widzowie oglądają z reguły po to, aby pośmiać się z dramatów nepotycznych dzieciaków z wyższej klasy. "Bridgertonów" bindżuje się z tego samego powodu. Bale debiutantek, arystokratyczne animozje, skandale wywoływane mezaliansami – dzięki temu choćby na chwilę możemy oderwać się od naszego szarego życia.
Twórcy serialu bynajmniej nie kreują z Anthony’ego Bridgertona i członków jego rodziny nieskazitelnych osób. Pod jedwabnymi sukniami i dandysowatymi tużurkami kryją się często niezasklepione blizny i krzywdzące wzorce zachowania wynikające z uprzywilejowanej pozycji.
W drugim sezonie ładnie wpleciono wątek klasy robotniczej, która dotąd chowała się w cieniu londyńskiej socjety. To z postaciami będącymi zwykłymi krawcowymi albo drukarzami bądź co bądź będziemy się najbardziej utożsamiać. Na razie to one mimo mniej wystawnego odzienia wydają się być pozbawione skaz.
Wrogowie / kochankowie
Główny wątek, którym karmi się kontynuacja "Bridgertonów", stanowi kwintesencję "grzesznej przyjemności" (ang. guilty pleasure). Z jednej strony romans Kate i Anthony’ego powiewa świeżością, z drugiej natomiast ich historia brzmi jak stara śpiewka. W dziełach kultury z wątkiem "hate to love" (od nienawiści aż po miłość) jest jednak coś hipnotyzującego, wszak bawią się dychotomią skrajnych emocji.
W duecie Jonathana Bailey'ego i Simone Ashley nie brakuje chemii, która momentami staje się na tyle intensywna, że aż komiczna. Nie zrozumcie mnie źle, Kate Sharma i Anthony Bridgerton tworzą parę o wiele lepszą od Daphne i Hastingsa, ale scenarzyści wraz z operatorami przedobrzyli sprawę, tworząc między nimi napięcie, które polega przeważnie na tym, że oboje szepczą do siebie słowa wyjęte rodem z "Pięćdziesięciu twarzy Greya" i dyszą sobie nawzajem w twarze przez około minutę, aby każdą taką scenę zakończyć swoistym powrotem do rzeczywistości i głośną manifestacją wicehrabiego: "nie mogę tego robić, bo jestem dżentelmenem".
Ci, którzy oczekują od serialu powrotu do soft porno, mogą być zniechęceni pierwszymi odcinkami. Na seks trzeba trochę poczekać. Miłosna atmosfera budowana jest godzinami, a gdy przychodzi co do czego, (SPOILER) widzowie dostają w zasadzie jedną długą scenę, w której Sharma i Bridgerton bezpruderyjnie zabawiają się razem w ogrodowej altance.
Panie rządzą
Obok Bailey'a i Ashley na uwagę zasługuję odtwórczynie ról lady Danbury (Adjoa Andoh), lady Violet Bridgerton (Ruth Gemmell), lady Portii Featherington (Polly Walker) oraz królowej Charlotte (Golda Rosheuvel). Jeśli ktokolwiek myślał, że "Bridgertonowie" są pozycją młodzieżową, to się grubo mylił. Panie - krótko mówiąc - dają czadu, wprowadzając wątki macierzyństwa i życia po wypuszczeniu dzieci z gniazda.
W drugim sezonie jest taka scena, w której lady Danbury oraz lady Bridgerton znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Zamiast płakać z zakłopotania aktorki jednak śmieją się do łez, a ten śmiech koniec końców staje się najszczerszą sceną w całym serialu, o ile nie najlepszą. Bardzo cieszy mnie widok aktorek po czterdziestce, które w taki sposób są przedstawiane na ekranie.
Lokalna plotkara lady Whistledown, czyli Penelope Featherington (Nicola Coughlan), a także jej przyjaciółka Eloise Bridgerton (Claudia Jessie), także grają dużą rolę w kontynuacji "Bridgertonów". Ich relacje są ciekawe, ale intryga wokół nich wciąż opiera się na tym samym - na niedopowiedzeniach. W połowie sezonu aż chce się przewinąć sceny z nimi, bo wiadomo już, że obie wpadły w błędne koło.
Dialogi nie powalają, chociaż przyznam, że oddziałują na zmysły, zwłaszcza jeśli lubi się klimat romansideł. Montaż chwilami nie współgra z dźwiękiem, co wprowadza niekiedy zgrzyty w odbiorze serialu. Smyczkowe covery największych popowych hitów nadal są tutaj obecne. Tym razem możemy usłyszeć takie piosenki jak "Dancing On My Own" Robyn, "Material Girl" Madonny, "Diamonds" Rihanny czy "What About Us" P!nk.
"Bridgertonowie" dalej przyprawiają fanów o zawrót głowy. Czy słusznie? Druga odsłona produkcji Netfliksa wiele rzeczy robie lepiej od swojej poprzedniczki, aczkolwiek od tandety nie udaje jej się uciec. Miało być sexy, a wyszedł swego rodzaju kamp. Chęć dalszego oglądania serialu zależy już od gustu. Ja na przykład z poczucia żenady musiałam sobie robić przerwy od odcinków.
Czytaj także:
- "Życie seksualne studentek" to porażka za porażką. I tym właśnie serial mnie kupił
- "Krakowskie potwory" to polscy X-Meni. Nowy serial Netflixa wkręca, ale nie jest bez wad [RECENZJA]
- 2. sezon zbyt często był efektownym teledyskiem, ale "Euforia" odkupiła się jedną, arcyważną rzeczą
- Brytyjski serial wywołuje dreszcze. Przewidział nawet wojnę w Ukrainie