Tomasz Siemoniak #TYLKONATEMAT: Od "przełomowego" szczytu NATO oczekiwałbym więcej

Jakub Noch
30 czerwca 2022, 10:02 • 1 minuta czytania
Z zapowiedzi Joe Bidena bardzo się cieszę. Muszę jednak przyznać, że bardziej cieszyłbym się, gdyby ogłoszono, że w naszym kraju pojawi się na stałe nowa baza z konkretną liczbą gotowych do walki żołnierzy i sprzętu – mówi #TYLKONATEMAT Tomasz Siemoniak. Z byłym ministrem obrony narodowej, a dziś wiceprzewodniczącym PO rozmawiamy o szczycie NATO w Madrycie i zarzutach, które m.in. pod jego adresem wysunięto w kontekście bezpieczeństwa Polski wschodniej.
Były minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak w rozmowie z naTemat.pl komentuje szczyt NATO w Madrycie. Fot. KAROL SEREWIS/East News

Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google

Ministerstwo Obrony Narodowej w mediach społecznościowych zareklamowało okładkę "Gazety Polskiej", z której dowiadujemy się, że "Platforma nie chciała bronić wschodniej Polski". Jak odniesie się pan do tego bardzo poważnego zarzutu?


Tomasz Siemoniak: To jest absolutna nieprawda. Nie potrafię pojąć, dlaczego obecny minister obrony narodowej zajmuje się taką ohydną propagandą. Nigdy nie było żadnych ustaleń – czy to w Polsce, czy na szczeblu NATO-wskim - które zakładałyby odpuszczenie obrony jakikolwiek fragmentu naszego kraju.

W ogóle zwracam uwagę, że Mariusz Błaszczak w tej swojej absurdalnej partyjnej propagandzie atakuje nie tyle Platformę Obywatelską, ile Sojusz Północnoatlantycki. To bowiem plany ewentualnościowe NATO są główną podstawą strategii obrony Polski.

Trochę trudno uwierzyć w to, że MON na oficjalnym profilu miałoby bezpodstawnie udostępniać treść, według której "mieszkańcy wschodniej Polski w razie wojny podzieliliby los Ukraińców z Buczy i Irpienia"…

No, ale tak właśnie jest! Dlaczego oni to robią? Ano z tego powodu, że rząd Prawa i Sprawiedliwości dla osiągnięcia swoich partykularnych celów jest w stanie mówić o konkurentach absolutnie wszystko, w tym takie ohydne rzeczy.

Jak zatem wyglądały plany obrony Polski wschodniej za rządów PO-PSL?

Te plany nie są jawne, więc nie mogę o tym nic powiedzieć. Mogę tylko powtórzyć, że od 2010 roku w tym kontekście mowa przede wszystkim o NATO-wskich planach ewentualnościowych. Niech to jest najlepszą odpowiedzią na ten absurdalny zarzut, że ktokolwiek miał planować oddanie bez walki jakiejkolwiek części Polski.

Jeszcze dokładanie do tego tragedii Ukraińców z Buczy oraz Irpienia jest po prostu obrzydliwe…

Jednak doprowadzenia do tego, że w Polsce wreszcie będzie stała baza wojsk amerykańskich chyba trzeba rządowi PiS pogratulować, prawda?

Proszę zauważyć, że pierwszą stałą bazą sił amerykańskich w Polsce jest – niestety wciąż nieukończona – baza antyrakietowa w Redzikowie pod Słupskiem. Porozumienia w sprawie jej budowy zostały zawarte przez rząd PO-PSL i powinna ona działać już od 2018 roku, ale Zjednoczona Prawica jakoś nie potrafiła tej sprawy dopilnować.

Z tej zapowiedzi Joe Bidena, że stacjonujące w Poznaniu wysunięte dowództwo V Korpusu zmieni charakter z rotacyjnego na stały, bardzo się cieszę. Muszę jednak przyznać, że bardziej cieszyłbym się, gdyby ogłoszono, że w naszym kraju pojawi się na stałe nowa baza z konkretną liczbą gotowych do walki żołnierzy i sprzętu, a nie tylko dowództwo.

Jest pan zadowolony z głównych ustaleń szczytu NATO w Madrycie?

Tylko częściowo. To oczywiście dobrze, że Stany Zjednoczone decydują się na rozbudowę swojej obecności w Europie i częściowy powrót do tego, co miało miejsce w czasach zimnej wojny. Wciąż pogłębia się ten zwrot historyczny, który trwa już od 2014 roku.

Jednak w obliczu tego, co dzieje się w Ukrainie, czyli zagrożenia wojną na pełną skalę, od NATO oczekiwalibyśmy dużo dalej idących decyzji. Szczególnie tych związanych z realnym zwiększeniem liczebności wojsk sojuszniczych w Polsce.

Otwarcie mówiliśmy o tym, że nad Wisłą potrzeba 30 tys. dodatkowych żołnierzy, najlepiej dwóch ciężkich brygad oraz systemów antyrakietowych.

To dobrze, że Joe Biden mówi o wzmocnieniu obrony przeciwlotniczej Niemiec i Włoch, ale co z Polską, która jest najbliżej linii rosyjsko-ukraińskiego frontu? Niestety, nas na liście państw objętych taką pomocą nie ma. Szczyt NATO w Madrycie miał być "historyczny" i "przełomowy" więc oczekiwałem trochę więcej.

Czyli słusznie prezydent Andrzej Duda przekonywał sojuszników, że państwom najsilniej wspierającym Ukrainę należy się jakiś rodzaj "bonusu"?

To oczywiście w pewien sposób słuszne podejście, ale ja wolałbym, żeby Sojusz Północnoatlantycki patrzył przede wszystkim przez pryzmat tego, które jego obszary są najbardziej zagrożone. Ten "bonus" powinien trafić do wszystkich krajów bezpośrednio narażonych na rosyjską agresję, a Polska bez wątpienia do tego grona należy.

Czy ciągłe mówienie o zagrożeniu rosyjską agresją i nazywanie Polski "państwem frontowym" nie przyniesie skutków odwrotnych od zamierzonych? Jak widać, sojusznicy ostrożnie podchodzą do wzmacniania obecności nad Wisłą, tymczasem zaraz mogą zniknąć stąd wystraszeni inwestorzy…

Problem w tym, że te zagrożenia nie pojawiają się od mówienia, a konkretnych decyzji zapadających na Kremlu. Fakty są takie, że jeden z naszych sąsiadów prowadzi z drugim pełnoskalową wojnę. To wydarzenia, w kontekście których nie ma już znaczenia, czy w debacie publicznej mówimy o "państwie frontowym", czy znajdziemy jakieś łagodniejsze określenie. Jakie jest zagrożenie, każdy na świecie widzi.

I właśnie dlatego powinniśmy jak najszybciej zadbać o to, aby w głowach inwestorów zagranicznych nasz kraj był miejscem bezpiecznym - ważnym członkiem NATO, na którego terenie są potężne jednostki, instalacje obronne, a Wojsko Polskie to formacja na najwyższym poziomie. Czyli takim państwem, w którym można bezpiecznie inwestować niezależnie od tego, co dzieje się u sąsiadów.

Na madryckim szczycie oficjalnie uznano, że "Rosja stanowi zagrożenie dla Sojuszu Północnoatlantyckiego". Czy to nie jest jednak coś przełomowego? Jeszcze niedawno tak jednoznaczna ocena – przynajmniej oficjalnie – nie padała.

Jeszcze do niedawna rzeczywiście nie była to na szczytach NATO powszechna opinia, nie wszystkie kraje ją podzielały. Momentem zwrotnym był ten, gdy już całkowicie zamrożone zostały prace Rady NATO-Rosja. Wtedy coraz więcej sojuszników zaczęło dostrzegać, że Kreml wcale nie jest "trudnym partnerem" – jak mawiano jeszcze dekadę temu – a po prostu przeciwnikiem i zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa.

Już w 2014 roku zrozumiano, że Rosjanie są zdolni do łamania prawa międzynarodowego i siłowego anektowania terytorium sąsiedniego państwa, a 24 lutego 2022 roku był już naprawdę radykalną cezurą.

To, co teraz mówią sekretarz generalny Jens Stoltenberg i przywódcy państw członkowskich, jest powrotem NATO do korzeni. Przecież w 1949 roku Sojusz Północnoatlantycki został powołany do życia właśnie po to, aby przeciwstawić się zagrożeniu ze strony Związku Radzieckiego. Putinowska Rosja przyznaje się do bycia spadkobierczynią ZSRR, więc i Zachód nie musi wymyślać odpowiednich reakcji zupełnie na nowo.

A gdzie jest granica dociskania Rosji?

Kompletnie nie mam poczucia, żebyśmy w jakikolwiek sposób „dociskali Rosję”. My jedynie bronimy Ukrainy i własnych wartości.

Problem w tym, że w głowach Rosjan – a szczególnie ich przywódców – niekoniecznie tak to wygląda…

A to już inna sprawa, ale na nią i tak nie mamy wielkiego wpływu. Zamiast zajmować się stanem rosyjskich umysłów, musimy skupić się na obronie Ukrainy oraz wzmacnianiu samych siebie. Na tym etapie podejście niektórych zachodnich przywódców, którzy próbują zrozumieć, co czują decydenci na Kremlu, jest więc błędem.

Pęcznieje grono emerytowanych NATO-owskich generałów, którzy twierdzą, że jednak należy interweniować w Ukrainie. Przywódcy powinni posłuchać tych rad czy to jednak zbyt ryzykowne?

Pewne opinie dużo łatwiej wygłasza się na emeryturze, bo nie ponosi się już żadnej odpowiedzialności za podjęte decyzje, a przede wszystkim ludzkie zdrowie i życie…

Kierownictwo polityczne Sojuszu takiego luksusu nie ma, więc od początku kryzysu jasno deklarowało, iż jednym z głównych celów NATO jest sprawienie, aby wojna w Ukrainie nie rozlała się na inne państwa.

Potwierdzono to w Madrycie, gdzie nakreślono pewną jasną granicę. Wsparcie dla Ukrainy będzie kontynuowane właściwie w każdy możliwy sposób – poza takim, który oznaczałby bezpośrednie starcie wojsk NATO-owskich z Rosjanami.

Kanclerz Olaf Scholz stwierdził, że Ukraińcy będą wspierani przez Berlin finansowo, humanitarnie i militarnie tak długo, aż oprą się Rosji i osiągną stabilizację. W innych zachodnich stolicach będzie równie wiele determinacji i cierpliwości?

Z ust kanclerza Niemiec to jest deklaracja niezwykle ważna, bo dotąd pojawiały się wątpliwości co do stopnia determinacji i efektywności działań podejmowanych przez jego rząd. Takie słowa Olafa Scholza wynikają zapewne z tego, że na Zachodzie jest już duża świadomość, iż wojna w Ukrainie naprawdę mogłaby zamienić się w większy konflikt i rozlać po Europie.

Każdy polityk europejski ma skojarzenia z Monachium lat 30. XX wieku. Przywódcy doskonale wiedzą, czym skończyła się ugodowa polityka wobec Hitlera i na pewno żaden z nich nie chce przejść do historii jako "nowy Chamberlain".

Historia nauczyła nas, że jeśli rekcja wobec agresywnego dyktatora jest zbyt słaba, problemy z nim w przyszłości wrócą ze zdwojoną siłą.

Sądzę zatem, że determinacja, o której wspomina kanclerz Scholz, będzie utrzymywała się długo. Także ze względu na fakt, iż zachodnie społeczeństwa pierwszy raz od dekad poczuły się naprawdę zagrożone.

Byliśmy przyzwyczajeni do życia z dala od wojny, a nagle mamy rekordową liczbę uchodźców, którzy uciekają przed bombardowaniami i zbrodniami wojennymi mającymi miejsce w naszej części świata. To działa na wyobraźnię setek milionów Europejczyków, więc politycy są po prostu zmuszeni do pewnych działań.

Czytaj także: https://natemat.pl/419851,wicemarszalek-zgorzelski-z-psl-ostro-oni-chca-nas-rzucic-do-stop-tuska