Waititiemu nie do twarzy w mainstreamie. "Thor: Miłość i grom" to za dużo żartów, za mało mięsa
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
- "Thor: Miłość i grom" w reżyserii Taiki Waititiego to przykład tego, jak żarty potrafią zjeść fabułę. Tylko Christian Bale jako Gorr Bogobójca i kosmiczne kózki trzymają ten film przy życiu.
- Nowozelandzki reżyser dał widzom nierówny scenariusz okraszony sucharami i naprawdę średnią grą aktorską.
- Waititi lepiej wypada w kręceniu niszowych produkcji niż w robieniu kina mainstreamowego.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery dotyczące filmu "Thor: Miłość i grom".
"Thor: Miłość i grom" [RECENZJA]
Po walce z Thanosem oraz zasiedzeniu się na fotelu z kuflem piwa niczym Jeffrey Lebowski z filmu "Big Lebowski" nordycki bóg Thor postanowił zrzucić oponkę i oddać się medytacji. W końcu każdy superbohater ratujący świat zasługuje na chwilę odpoczynku. Niestety jego sielanka i wczasy spędzone w gronie Strażników Galaktyki szybko dobiegają końca, bowiem bóstwom wszechświata zagraża bladolicy Gorr Bogobójca, który wszedł w posiadanie miecza potrafiącego zadać śmiertelne obrażenia wszystkim bogom i boginiom.
Thor czuje się odpowiedzialny za los mieszkańców Nowego Asgardu, którzy znaleźli się jako następni w kolejce na długiej liście sporządzonej przez mściciela. Wraz z kamiennym kompanem Korgiem, waleczną Walkirią i byłą dziewczyną Jane Foster, której swoją drogą posłuszny jest od teraz magiczny młot Mjolnir, decyduje się stawić czoła nowemu zagrożeniu.
Reżyser Taika Waititi od początku do końca snuje opowieść o Thorze Odinsonie, jakby to była legenda przekazywana następnym pokoleniom ustami Korga, któremu sam podkładał głos. Pierwsze sceny zapowiadają się obiecująco, choć nie mają w sobie ani krzty fenomenu "Ragnaroka" (wcześniejszego filmu o Asgardczyku nakręconego przez Nowozelandczyka). O dziwo sekwencja wprowadzająca ma w sobie więcej z najsmutniejszej sceny z "Jojo Rabbita" niż z jakiegokolwiek dotychczasowego filmu Marvel Cinematic Universe.
W pierwszym minutach "Miłości i gromu" poznajemy smutną genezę postaci Gorra, który, zanim zyskał przydomek Bogobójcy, w modlitwach prosił wyznawanego przez siebie boga o to, by ten ocalił jego córkę przed śmiercią z odwodnienia. Pustynna sceneria połączona ze znakomitą i wnikliwą grą aktorską Christiana Bale’a dawała nadzieję na wyznaczenie zupełnie nowego, nieco poważniejszego, a zarazem moralizatorskiego (w dobrym tego słowa znaczeniu) tonu dla historii niegrzeszącego rozumem Thora.
Pierwsze minuty filmu są pod tym względem złudne, gdyż historia Thora wraca na dawne, bardziej pogodne i głupkowate tory. W charakterze, jaki po "Ragnaroku" odziedziczyła główna postać, teoretycznie nie ma niczego złego, jeśli nie oczekuje się od czwartej fazy MCU obierania nowych kursów. Film "Miłość i grom" poszedł o krok dalej od swojego poprzednika, skręcając jeszcze bardziej w stronę tabliczki z napisem: "więcej humoru, mniej fabuły".
Co tam, że dzieci zostały porwane. Lepiej zapodajmy jakiś żart. O nie, ktoś cierpi na śmiertelną chorobę? Rozładujmy napięcie jakimś nieśmiesznym sucharem zaledwie sekundę po odbyciu z umierającą osobą bardzo poważnej rozmowy. I tak z zegarkiem w ręku, jak jazda na źle zbalansowanym rollercoasterze, podczas której raz się cieszysz, bo masz przed sobą piękny widok z lotu ptaka, a następnie przypominasz sobie tę krwawą scenę z "Oszukać przeznaczenie 3".
Żarty żartami, ale gdzie jest fabuła?
Scenariusz do nowego "Thora" jest zwyczajnie nierówny, a Waititi udowadnia w nim, że nawet "geniusz" cierpi czasem na mniej produktywne dni. Już przy premierze "Ragnaroka" męczyły mnie pytania, czy ten film faktycznie jest dobry, czy po prostu stawia na najprostszą w odbiorze formę rozrywki, czyli taką, w czasie której wyłączasz swój mózg i śmiejesz się z gołej pupy Hulka.
W każdym razie pierwsza produkcja Waititiego od MCU była czymś względnie nowym w tym uniwersum i odnosiła się do jasno określonej konwencji – do stylistyki lat 80. ubiegłego wieku.
W "Miłości i gromie" klimaty retro pojawiają się szczątkowo (w postaci muzyki i ubioru Thora), ale tak poza tym po zaklęciu rzuconym przez oryginalny "Ragnarok" nie ma już większych śladów, co prowadzi do odsłonięcia każdej największej wady Thora wykreowanego przez Waititiego. Chcąc ratować bohatera przed łatką osiłka bez żadnych perspektyw reżyser skorzystał z najbardziej nadużywanego obecnie motywu w popkulturze. I nie, nie chodzi mi o wieloświat. Mam na myśli wątek "tatuśka z przypadku".
Niby podczas filmu padają między zdaniami kwestie, że Thor nadawałby się na ojca, ale zakończenie, gdy nordycki bóg faktycznie zostaje tatą, pozostawia nieprzyjemny posmak zaskoczenia. Żeby dokopać się do głównej idei filmu, czyli ojcostwa, musielibyśmy najpierw rozebrać "Miłość i grom" z grubej warstwy komizmu.
Mimo tak dobrej obsady czwarta część "Thora" wypada również słabo na tle aktorskim. Największe rozczarowanie to Natalie Portman w roli Jane. W końcu posiada jeden z największych talentów do grania z całej ekipy (obok Christiana Bale'a jako Gorra i Russella Crowe'a jako Zeusa), a tu prezentuje się naprawdę sztywno. Stawiam zakład o przekonanie, że to scenariusz Waititiego tak ją skrzywdził.
Chris Hemsworth w roli tytułowej postaci gra tak samo, jak grał w "Thorze", "Thorze: Mrocznym świecie" i "Thorze: Ragnarok". Bez zmian. Jakoś ujdzie. Tessa Thompson też nie powala, ale przynajmniej jej postać została jako tako rozwinięta. Poza mówieniem o biseksualnej orientacji jej bohaterki w końcu mogliśmy zobaczyć ją w subtelnej akcji.
Efekty specjalne w "Miłości i gromie" cierpią na podobną przypadłość co efekty w "Czarnej wdowie". Green screen bije po oczach skutkując tym, że od czasu do czasu widz zostaje wybity z rytmu oglądania. Ale przynajmniej kosmiczne kózki wydające okrzyki jak w przeróbce jednej z piosenek Taylor Swift są urocze i (mówię to szczerze) faktycznie zabawne.
"Miłością i gromem" Taika Waititi odsłonił przed widzami MCU swoje mankamenty. Po seansie nowego "Thora" obawiam się o jego autorski film dla uniwersum "Gwiezdnych Wojen". Jeśli tak ma wyglądać przyszłość "Star Warsów", to podziękuję. Liczę jednak na to, że reżyser wróci do korzeni "Co robimy w ukryciu" i znajdzie dla swojego poczucia humoru równowagę w mainstreamowym kinie. Ostatnie dzieło MCU oceniam jako zwykłe potknięcie.
Może Cię zainteresować:
Czytaj także: https://natemat.pl/411187,doktor-strange-w-multiwersum-obledu-to-dobry-horror-mcu-recenzja