Binge-watching był największym plusem Netfliksa, a teraz stał się zmorą. To się musi zmienić
- Netflix zmaga się z odpływem subskrybentów i stale rosnącą konkurencją w postaci np. Disney+, HBO Max czy Amazon Prime Video
- Jednym ze sposobów na odwrócenie trendu jest np. wprowadzenie tańszego abonamentu z reklamami. Ostatnio pojawił się też pomysł rezygnacji z premier całych sezonów
- Taka decyzja spotkałaby się z oporem wielu osób, ale pomogłaby w ratowaniu serwisu. A widzowie mogliby tygodniami żyć produkcją, a nie pyknąć w weekend i zapomnieć
Netflix w pierwszym kwartale 2022 roku stracił ponad 200 tys. subskrybentów - to największy spadek od dekady, o którym słyszał już niemal każdy. Przedstawiciele serwisu upatrywali winę w konkurencji, a także sankcjom nałożonym na Rosję. Dobrze wiemy, że ma to jeszcze związek z malejącą liczbą udanych produkcji, które przyciągnęłyby nowych widzów, a starych zatrzymało. Samo "Stranger Things" nie wystarczy.
Jak serwis planuje to zmienić? Ma zamiar walczyć ze współdzieleniem kont (tylko w Stanach traci 100 mln użytkowników, bo mają dostęp od kolegi czy rodziny) oraz wzorem innych serwisów wprowadzi tańszy pakiet z reklamami. Niedawno pojawiła się informacja, że prawdopodobnie zrezygnuje też z jednodniowych premier sezonów i uważam, że akurat to może naprawdę uratować odpływ subskrybentów. To nie znaczy, że zjawisko binge-watchingu zniknie, ale nie będzie już tak powszechne.
Kiedyś też lubiłem robić maratony na premierę serialu, ale z czasem stało się to klątwą.
Wszyscy nienawidzą uczucia, które pozostaje po wejściu napisów końcowych dobrego serialu. Mam czekać cały tydzień na kolejny odcinek!?!?!?! Netflix zrewolucjonizował podejście, które było związane z telewizją od dekad: wrzucał cały sezon od razu i pozwalał samemu decydować, czy łykamy go od razu, czy dawkujemy. Na pierwszy ogień poszło w 2013 r. "House of Cards" i to był wtedy strzał w dziesiątkę.
Przez lata taka taktyka walki o widza stała się modą, memem "Netflix & chill" i przyciągała kolejne dusze, a my wręcz chcieliśmy, by inne serwisy streamingowe też tak robiły. W ostatnim czasie stało się to kulą u nogi serwisu. Netflix musi od tego odejść. Przykro mi, że konserwatywni binge-watchingowcy vel "maratończycy" będą musieli czekać kilka tygodni, by zaliczyć cały sezon przy jednym posiedzeniu, ale wyjdzie to wszystkim na dobre.
Premiera całego sezonu jednego dnia to dar i przekleństwo. Z jednej strony cliffhangery na koniec odcinka nie są tak bolesne, bo za chwilę możemy włączyć kolejny, ale z drugiej strony - to pułapka.
Musimy obejrzeć całość od razu, bo jest. Musimy obejrzeć całość od razu, by być na czasie z popkulturą i znajomymi. Musimy obejrzeć całość, by uniknąć spoilerów w sieci. Musimy obejrzeć całość, by zrozumieć memy. I cyk - pół weekendu z głowy. Z perspektywy recenzenta to też koszmar, bo musi szybko obejrzeć całość, by nie oddawać potem suchara po innych portalach.
A teraz spójrzmy na model cotygodniowy. Każdy z nas narzeka na brak wolnego czasu, ale przecież zawsze znajdziemy tę jedną godzinkę na obejrzenie nowego odcinka w tygodniu. Możemy się też nacieszyć serialem przez dłuższy czas, a odstępy między sezonami są krótsze, bo zdjęcia często są kręcone w trakcie emisji.
To uczucie nienasycenia po zwrocie akcji w finale epizodu owszem, jest wkurzające, ale równoważy się z tym przyjemnym wyczekiwaniem na kolejną premierę - i wtedy bardziej też doceniamy odcinek. Jest ucztą, a nie fast-foodem.
Mamy też w tygodniu czas na rozkminy, dyskusje ze znajomymi, czytanie analiz i teorii dotyczących tego, co widzieliśmy i co może dopiero nadejść. To przecież jedna z najciekawszych rzeczy w tym hobby. Na marginesie dodam, że binge-watchingowanie ma też negatywne skutki - i jest to udowodnione naukowo. Wpływa na nasze życie towarzyskie, jakość snu, samokontrolę, może nawet powodować depresję.
Seriale z premierami co tydzień są zwykle lepsze, bo producenci muszą się bardziej starać.
Powyższe rozterki dotyczą głównie ludzi uzależnionych od seriali, którzy ciągle są na głodzie i kompulsywnie pochłaniają sezony. Cotygodniowe premiery mają jednak obiektywną zaletę - mogą ogólnie wpłynąć na jakość produkcji. Uświadomił mi to Eric Kripke - autor kultowego "Supernatural" i showrunner "The Boys". Skrytykował twórców, którzy nie kręcą serialu, ale po prostu bardzo długi film, w którym przez 8 godzin (czyli większość odcinków, jeśli sezon składa się z dziesięciu godzinnych epizodów) nic się nie dzieje.
"Kiedy ktoś mówi, że 'ja tak naprawdę robię 10-godzinny film', ja mówię: pierd*l się! Nie, nie robisz. Zrób serial. Jesteś w przemyśle rozrywkowym" - grzmiał Kripke. I się w pełni z nim zgadzam. Kiedyś odcinki seriali tworzyły zamkniętą całość, która była powiązana fabularnie z pozostałymi. I od razu wiedzieliśmy, czy coś nam się podoba. Teraz musisz obejrzeć cały sezon, by móc ocenić czy "film" Netfliksa jest dobry, bo zwykle rozkręca się dopiero w ostatnich odcinkach (lub też nie). Kto ma na to czas? Chyba tylko studenci.
Kripke jednak nie rzuca słów na wiatr, bo faktycznie jego "The Boys", które wychodzą na Amazon Prime, były zaprojektowane w klasycznej formule. I dało się to odczuć: satysfakcjonowało mnie obejrzenie pojedynczego odcinka 3. sezonu i tym bardziej nie mogłem się doczekać następnego. Podobnie zresztą było ostatnio z "Zadzwoń do Saula", na którego odcinki czekałem z utęsknieniem - jak kiedyś na "Dragon Balla" po szkole.
Za to 5. sezon "Cobra Kai" obejrzałem na Netfliksie przez weekend i przez to nie mogłem się nim odpowiednio nacieszyć. Za to "Pierścienie władzy" łączą starą i nową szkołę - fabuła się niestety powoli rozkręca i rzeczywiście przypomina film, co przy tygodniowych premierach jest mordęgą. Nie da się więc złapać dwóch stron za ogon, ale anty-binge-watching nie jest i nie będzie też zawsze gwarantem sukcesu.
Cotygodniowe premiery to same zalety dla twórców seriali i samego Netfliksa.
Zobaczmy też, jak robi to HBO: zarówno "Gra o tron", jak i "Ród smoka" mają premiery co tydzień i przez to tymi serialami żyjemy miesiącami, wręcz latami. W zasadzie każda platforma już stosuje ten model. Czasem na początek rzucają trzy odcinki (jak np. Disney+ z "Andorem"), ale potem trzymają się twardo tradycji. Netflix odszedł od binge-watchingu np. przy 4. sezonie "Stranger Things", który wypuścił w dwóch częściach. Trochę bolało to ponad miesięczne czekanie na finał, ale kiedy nadszedł, to było jak rozpakowywanie prezentów pod choinką.
Odejście od binge-watchingu wymusza na twórcach kręcenie lepszych pojedynczych odcinków, a widzom pozwala się dłużej ekscytować ulubionymi serialami. Z perspektywy biznesowej to też ma sens, a przecież mówimy o firmie, która musi jakoś zarabiać. Jeżeli założymy, że sezon będzie liczył 12 odcinków, to widz przez przynajmniej 3 miesiące będzie płacił za subskrypcję. O ile chce być trendy lub nie znajdzie w sobie cierpliwości na obejrzenie wszystkiego na koniec.
W tym momencie, kiedy wychodzi pożądany przez nas serial na Netfliksie, wystarczy odnowić subskrypcję lub założyć konto na miesiąc, "zbindżować" tytuł, obejrzeć coś tam jeszcze i zrezygnować z płacenia - do kolejnej premiery lub nowego sezonu. To oczywiście dla nas, widzów, jest super opcją, której oczywiście nie stracimy po ewentualnych zmianach, ale pracownikom działu finansowego spędza sen z powiek. I szefostwo Netfliksa doskonale sobie z tego zdaje sprawę.
Binge-watching był rewolucją, ale Netflix musi od tego odejść.
Inna sprawa to wspomniana długość życia serialu. Kiedy cały sezon wyjdzie w piątek, w weekend internet będzie od niego buzował, memiarze oszaleją, wszyscy napiszą recenzje, ale po tygodniu, góra dwóch, tytuł umrze w mediach i już prawie nikt o nim nie będzie wspominał.
Jeżeli odcinki wychodzą co tydzień, cały ten proces powtarza się kilka razy i nawet jeśli ktoś przegapi premierę, to w końcu da się skusić popularność danego tytułu. Takie podejście to dodatkowa, długoterminowa promocja serialu, a w XXI wieku utrzymanie uwagi odbiorców w gąszczu informacji to nie lada sztuka.
Binge-watching był wspaniałą sprawą, która zmieniła świat seriali, ale nasz świat też gna do przodu i się zmienia. Netflix już tego tak naprawdę nie potrzebuje, bo ma wyrobioną markę. Jemu potrzeba dobrych produkcji, których nie będzie teraz musiał kręcić taśmowo, bo wystarczy ich kilka na rok, by utrzymać lub zwiększyć liczbę subskrybentów.
Ta odwrócona rewolucja spotka się z marudzeniem, ale nic jej nie powstrzyma. Przyzwyczaimy się i szybko zapomnimy o klątwie binge-watchingu - tak, jak szybko zapominamy o tych wszystkich średnich serialach, które połknęliśmy w dniu premiery.