Hit wszech czasów i... zerowy fandom. "Avatar" to "fenomen" – nie miał żadnego wpływu na kulturę
- "Avatar" Jamesa Camerona miał premierę w 2009 roku i rozbił bank: zarobił na świecie prawie 3 miliardy dolarów
- To najbardziej dochodowy film wszech czasów, a po uwzględnieniu inflacji – drugi (na pierwszym miejscu jest "Przeminęło z wiatrem")
- "Avatar" (2009) był również nominowany w 9 kategoriach do Oscarów – z czego zdobył trzy, spopularyzował kino 3D oraz przyczynił się do rozwoju efektów specjalnych
- Mimo to "Avatar" nie stał się kulturowym zjawiskiem i nie ma żadnego fandomu, co jest zaskakujące w przypadku tak kasowej produkcji. Co poszło nie tak?
- Czy premiera "Avatara: Istoty wody" (w kinach 16 grudnia) oraz kolejnych części "Avatara" to zmieni?
16 grudnia. To tego dniach w końcu obejrzymy drugą część "Avatara". "W końcu" jest w tym przypadku bardzo adekwatne, bo na sequel "Avatara" świat kina czekał aż... 13 lat. Jego premierę przekładano aż osiem razy, dlatego niektórzy stracili już nadzieję, że poznają dalsze losy Jake'a Sully'ego i Neytiri.
Tak długie oczekiwanie na kontynuację hitu jest w Hollywood nietypowe. W końcu kuje się tam (box office'owe) żelazo, póki gorące. Jednak James Cameron, ojciec nie tylko Na'vi, ale również "Titanica", "Terminatora" i "Obcego – decydującego starcia", miał misję: powalić wszystkich na kolana.
"Avatar: Istota wody" powstawał więc latami (same zdjęcia zaczęto w 2017 roku i ukończono po trzech latach) z dwóch powodów. Po pierwsze, technologia. Większa część akcji sequela dzieje się pod wodą, dlatego konieczne było opracowanie zupełnie nowej, rewolucyjnej techniki. Po drugie, kolejne części. Cameron tworzy całą sagę i od razu zapowiedział trzeciego i czwartego "Avatara", co znacznie wydłużyło prace, chociażby nad samym scenariuszem.
Raczej nie ma wątpliwości, że "Avatar 2", podobnie jak "jedynka", będzie kasowym hitem. Ale czy będzie kryło się za tym coś więcej? Bo spójrzmy prawdzie w oczy: "Avatar"... nie miał żadnego wpływu na kulturę i to wcale nie jest ani nowa, ani rewolucyjna teza. Ale od początku.
Czytaj także: Poznajcie nowy klan Na'vi. Wszystko, co wiemy o filmie "Avatar: Istota wody"
Najbardziej dochodowy film w historii... prawie
W grudniu 2009 roku zaczął się nowy rozdział w historii kina. "Avatar" był czymś, czego nikt z nas wcześniej nie widział. Technika przechwytywania ruchu (motion capture), efekty specjalne i scenografia powalały na kolana i zrewolucjonizowały świat filmu. I nic dziwnego, bo prace nad filmem trwały kilka lat i kosztował on (oficjalnie) 234 milionów dolarów. Spekuluje się jednak, że ta suma jest znacznie większa – produkcja mogła wynieść nawet 280-310 milionów, a sama promocja – 150 milionów dolarów.
Koszty nie mają tutaj jednak znaczenia, bo to co wydarzyło się potem przerosło chyba nawet oczekiwania samego Jamesa Camerona. Miłosna historia człowieka Jake'a Sully'ego i Neytiri z rasy Na'vi zamieszkującej egzoksiężyc Pandora, który próbowali skolonizować ludzie, przyciągnęła do kin tłumy, jakich wcześniej w nich nie było.
Epicka produkcja science fiction przez prawie dekadę była najbardziej dochodowym filmem w historii światowego kina – do 2021 roku zarobiła 2 797 501 328 dolarów. W 2019 roku "Avatara" strącił jednak na drugie miejsce hit Marvela "Avengers: Koniec gry". Nie na długo. Dwa lata później za sprawą chińskiej reedycji filmu z 2009 roku, przebój z Samem Worthingtonem, Zoe Saldaną i Sigourney Weaver znowu wspiął się na szczyt (trzecie miejsce zajmuje inny słynny tytuł Jamesa Camerona, "Titanic").
I znajduje się na nim nadal, chociaż w zestawieniu uwzględniającym inflację musiał oddać pierwszeństwo klasykowi – "Przeminęło z wiatrem" z 1939 roku. Według tych obliczeń "Avatar" zarobił nieco ponad 3,5 miliarda dolarów, a kultowe dzieło z Vivien Leigh i Clark Gable'm – ponad 3,9 miliarda.
"Avatar" był nie tylko pionierski i kasowy. Doceniono go również artystycznie. Był nominowany do Oscarów w aż 9 kategoriach, w tym najlepszy film i najlepszy reżyser. Ostatecznie zdobył trzy statuetki: za najlepszą scenografię, najlepsze zdjęcia oraz najlepsze efekty specjalne.
"Oglądając 'Avatara' czułem się trochę tak samo jak wtedy, gdy oglądałem 'Gwiezdne wojny' w 1977 roku" – pisał w 2009 roku w " Chicago Sun-Times" słynny krytyk filmowy Roger Ebert.
"'Avatar" to nie tylko rewelacyjna rozrywka, choć nią jest. To techniczny przełom. Ma jednoznacznie ekologiczny i antywojenny przekaz. Jest predestynowany do zapoczątkowania kultu. Zawiera takie wizualne detale, że byłoby to nagroda za wielokrotne oglądanie. Wymyśla nowy język, na'vi, tak jak zrobił to 'Władca Pierścieni' (...). Kreuje nowe gwiazdy filmowe. To Wydarzenie (pisownia oryginalna – red.), jeden z tych filmów, które musisz zobaczyć, aby nadążać za rozmową" – pisał.
Jednak w jednym Ebert się pomylił – kult "Avatara" nie powstał.
"Avatar" nie ma fandomu
"Avatar" z 2009 roku jest hitem wszech czasów i kinową rewolucją. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale czy nazwiemy go kultowym? Czy odcisnął się na popkulturze jak, chociażby inne filmy z list(y) najbardziej dochodowych produkcji wszech czasów ("Avengers", "Przeminęło z wiatrem", "Titanic", "Gwiezdne wojny", "Park Jurajski")? Czy wystylizujemy się na Na'vi na Halloween? Nie.
Jasne, wielu z nas powie, że "Avatar" nam się podobał i to świetny film. Możemy czekać na drugą część i podziwiać kolejne zwiastuny "Istoty wody". Ale mało z nas realnie wymieni "Avatara" jako swój ulubiony filmowy tytuł, a jeszcze mniej ludzi będzie potrafiło odpowiedzieć na pytanie, jak nazywa się rasa mieszkańców Pandory i czym w ogóle jest Pandora.
To paradoksalnie klęska Jamesa Camerona. Stworzył największy przebój w historii, ale większość z nas po wyjściu z kina... ma go gdzieś. Dlaczego? Dlaczego "Avatar" nie stał się kulturowym zjawiskiem i nie ma fandomu?
Bo fandom to znacznie więcej niż fani, czyli ci, którym po prostu podobał się film, serial i każde inne dzieło kultury (gra wideo, manga, anime, komiks, książka...). To cała społeczność – żywa, aktywna, pulsująca. To grupa ludzi, która żyje danym kulturowym zjawiskiem. Chodzi na konwenty, zloty, panele dyskusyjne, cosplaye.
"Avatar" ma fanów, ale nie ma fandomu. Gdy wejdziemy na Tumbrl, który jest domem większości fandomów, i wpiszemy hasło "Avatar", owszem, znajdziemy posty o filmie Jamesa Camerona, ale... nieliczne i rozsiane w morzu materiałów poświęconych innemu "Avatarowi" – kultowemu już serialowi Netfliksa "Avatar: The Last Airbender".
Tumbrlowe posty poświęcone historii Na'vi to głównie fotosy z "Istoty wody", zachwyty nad Zoe Saldaną i memy, że... "Avatar" nie miał żadnego wpływu na kulturę i nikt o nim nie pamięta. Bo tych jest naprawdę dużo.
Dlaczego nie kochamy "Avatara"?
Dużo jest też kulturowych analiz o "Avatarze" i jego "fanowskiej oziębłości". Bo to, że film z 2009 roku w żadnym stopniu nie wpłynął na kulturę – bo na technologię i rozwój kina, owszem – twierdzi większość kinomanów, kulturowych znawców, dziennikarzy (chociaż wcale nie wszyscy). Ale dlaczego tak się stało? Możemy jedynie się domyślać.
Po pierwsze, fabuła. Kiedy odrzemy "Avatara" z jego niesamowitych efektów specjalnych i technicznych cudów... nie zostanie nic ciekawego. Historia Jake'a i Neytiri to tak naprawdę kosmiczna "Pocahontas" i jedna z wielu kolonialnych opowieści, które świetnie już znamy. Źli kolonizatorzy, dobrzy tubylcy, świętość natury, różnice kulturowe, my kontra oni. Owszem, antykolonialne i "zielone" przesłanie "Avatara" jest czytelne, ważne i potrzebne, ale to za mało, by historia Pandory przykuła większą uwagę.
Po drugie, bohaterowie. Grany przez drewnianego Sama Worthingtona Jake Sully nie jest na tyle interesujący, aby stać się idolem (zresztą podobnie jak sam... aktor). Nie ma charyzmy, nie jest najciekawszy, nie bawi, nie irytuje, nie zachwyca. Jest nijaki.
Predyspozycje do bycia ikoną ma Neytiri Zoe Saldany (która w przeciwieństwie do kolegi z planu jest gwiazdą, a to za sprawą "Strażników Galaktyki" Marvela), jednak skupiono na niej zbyt mało uwagi, aby ją szczerze pokochać. "Avatar" nie ma więc ikonicznych: ani bohaterów, ani atrybutów, ani cytatów.
Po trzecie, emocje. "Avatar" budził je głównie swoim wizualnym rozmachem. Byliśmy zachwyceni tym, co widzimy, ale nie tym, czego doświadczamy. Chociażby romans Jake'a i Neytiri – był uroczy, ale nie na tyle, by stać się tematem niezliczonych fanfików. Czy to błąd Camerona? Być może. Bo wszyscy widzieliśmy film, ale... wyleciał nam z głów. I emocje też wyleciały.
Po trzecie, minęło 13 lat. Tak, fandom "Avatara" istniał. Nie był ogromny, ale był. Nowe, niekarmione fandomy, które nie mają tak silnej pozycji kulturowej jak chociażby "Star Wars", "Władca Pierścieni" czy "Harry Potter", po prostu umierają. Sami twórcy nie robili zresztą nic, aby stworzyć i pielęgnować kult Na'vi. Cameron był widocznie przekonany, że imponujące i niebotycznie drogie filmy wystarczą, aby stworzyć kult, ale niestety tak nie jest.
Spójrzmy, chociażby na "The Room", "Zmierzch", "Anakondę" czy "Morbiusa". Wszystkie te filmy to artystyczne koszmarki i wszystkie są obiektami kultu, wokół którego zebrały się setki fanów. Widzowie potrzebują bowiem czegoś więcej niż niesamowitych efektów i realistycznie wyglądających kosmitów – punktu zaczepienia, który sprawi, że oszaleją na punkcie filmu. Nawet jeśli tym punktem jest zerowa wartość artystyczna.
"Avatar" tego nie oferował, bo technologia to już za mało. Zwłaszcza, że od 2009 roku ta poszła niewiarygodnie do przodu.
"Avatar: Istota wody" wszystko zmieni?
To że "Avatar" nie ma wpływu kulturowego, nie znaczy jednak, że nie może go jeszcze mieć.
Przed nami kolejne części, a na trójkę nie będziemy czekać długo, bo ta jest już częściowo gotowa. Zresztą zainteresowanie "Avatarem: Istotą wody", która będzie rozgrywać się dekadę po wydarzeniach z pierwszej części i przedstawi zupełnie nowy klan Na'vi, jest ogromne: sam zwiastun rozbił bank wyświetleń na YouTube. A to znaczy, że oglądalność znowu może być kosmiczna (sic!). Ale czy pójdzie to parze z powstaniem fandomu?
Tak twierdzi James Cameron, który zresztą nie zgadza się z tezą o kulturowej obojętności "Avatara". – Na rynku panuje sceptycyzm: "Och, czy ('Avatar' – red.) w ogóle wywarł jakiś rzeczywisty wpływ kulturowy? Czy ktoś w ogóle pamięta imiona bohaterów?" – mówił niedawno reżyser w wywiadzie w "Hollywood Reporter".
– Kiedy odnosisz niezwykły sukces, wracasz w ciągu najbliższych trzech lat. Tak działa ta branża. Wracasz do koryta i krok po kroku budujesz ów wpływ na kulturę. Marvel miał może 26 filmów, aby zbudować wszechświat z krzyżującymi się postaciami. Więc to nietrafiony argument. Zobaczymy, co stanie się po tym filmie ("Avatarze: Istocie wody" – red.) – dodał.
Laureat Oscara za "Titanica" podkreślił jednak, że wcale nie wie, czy powstanie cała zaplanowana przez niego seria. Wszystko zależy od tego, jak poradzi sobie "Istota wody". A musi poradzić sobie śpiewająco, czyli – jak zaznaczył Cameron – być trzecim lub czwartym najbardziej kasowym filmem w historii. To nie dziwi, bo "Avatar 2" to jedna z najdroższych produkcji, jakie kiedykolwiek powstały. Kosztował, bagatela, 350-400 milionów dolarów.
Czy stanie się tak, jak przewiduje Cameron? Niewykluczone, chociaż kolejne sequele wcale nie są gwarancją kulturowego sukcesu. Czasem wystarczy tylko jeden film, bo spójrzmy na "Przeminęło z wiatrem", "Titanica" czy "Króla Lwa" (o dalszych częściach o Simbie mało kto pamięta). Jednak i fani, i kultura są nieprzewidywalni. Poczekamy, zobaczymy.
I do zobaczenia w kinie na "Avatarze".