"Ile midichlorianów miał Obi-Wan?" – usłyszałam kiedyś od pewnego fana "Gwiezdnych Wojen". Mogłam strzelić i liczyć na to, że trafię, ale tak nie zrobiłam. "Z pewnością mniej niż Anakin" – pomyślałam, po czym zadałam sobie pytanie, czy to ważne? Czy znajomość takiej pierdółki zrobi ze mnie lepszą fankę od kogoś, kto po ludzku cieszy się z oglądania filmów? Fandomy robią się nieznośne. Teraz, jeśli chcesz, by cię szanowano, musisz przejść chrzest bojowy i mieć twardy tyłek.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Toksyczne fandomy to środowisko, w którym jedni fani uważają się za lepszych od drugich. Atmosfera w takiej grupie aż kipi od hejtu, mowy nienawiści i dyskryminacji.
Nie wszyscy miłośnicy "Władcy Pierścieni", "Harry'ego Pottera", "Gwiezdnych Wojen" i innych uniwersów tacy są.
Uczestnicząc w dyskusjach na fandomowych grupkach możesz nabawić się problemów.
Toksyczne fandomy - co to?
Człowiek uczy się całe życie. "Uważaj, bo się sparzysz" – moralizują ludzie, a my ich nie słuchamy. Na własnej skórze musimy przekonać się, co to znaczy boleśnie pulsujący bąbel po dotknięciu rozgrzanej rączki od stalowego garnka. "Jak się nie sparzysz, to się nie nauczysz" – ciągną dalej i znów mają rację. Zwykle jesteśmy głusi na tak proste i w gruncie rzeczy oczywiste sygnały. Czasem warto czegoś spróbować, czasem warto coś sobie odpuścić.
Tak wyglądała choćby moja podróż przez toksyczne fandomy. Spróbowałam, swoje przeżyłam, aż w końcu odpuściłam. Kwestionowanie tego, czy faktycznie jestem taką fanką, za jaką się podaję, było czymś na porządku dziennym.
Fandomy są jak góra lodowa z mema. Na wierzchu mamy fanów "wyklętych", ludzi, których podziwiam za tzw. "wyj*bkę", zapaleńców chcących dzielić się wiedzą z laikami, a pod powierzchnią wody znajdziemy fandomowych chadów, chodzące encyklopedie gotowe wytknąć ci najmniejszy możliwy błąd i bojowników z życiową dewizą "racja mojsza niż twojsza".
Zdrowy fandom to taki, który nikogo nie wyklucza i przyjmuje w swoje szeregi każdego, kto jest chętny posiąść wiedzę tajemną z danego lore (uniwersum). W takim środowisku pytania nie są traktowane jako coś warte emocjonalnego unoszenia się. Już sam fakt, że ludzie na forach, zanim się o coś zapytają, piszą często prośbę o to, by ich "nie zabijać", wiele mówi o współczesnej kulturze fandomów. Toksyczni fani przejmują narrację i dostosowują ją pod własne, władcze, niekiedy egoistyczne widzimisię. Pielęgnują ideę, jakoby byli jedynymi godnymi miłośnikami jakiegoś dzieła, a na pozostałych patrzą jak na pozerów, których warto co jakiś czas testować.
Jesteś laską? Usłyszysz zarzut, że interesujesz się np. "Star Warsami", "Wiedźminem" lub "Grą o Tron", bo chcesz przypodobać się facetom. Fandomy, które są zdominowane przez mężczyzn, częściej mansplainingują i pławią się w patriarchalnej atmosferze. Większe szanse na przetrwanie tam ma tzw. pick me girl niż dziewczyna regularnie wdająca się w kłótnie i wytykająca chłopakom seksizm.
Żyj i daj żyć innym ("Pierścienie Władzy" i "Star Warsy")
Za jeden z najbardziej toksycznych fandomów uchodzi ten związany z "Gwiezdnymi Wojnami". Oczywiście nie wszyscy fani twórczości George’a Lucasa tacy są, choć wielu z nich z trudem odróżnia konstruktywną krytykę od czystego hejtu, co można było zauważyć między innymi przy okazji minionej premiery serialu "Obi-Wan Kenobi".
W produkcji pojawiła się Inkwizytorka, Reva, w którą wcieliła się Moses Ingram. Samo to, że w jednej z wiodących ról obsadzono czarną aktorkę, rozpętało rasistowską burdę. Postać Revy nie należała do najlepiej napisanych, ale ten argument nie zdoła obronić mowy nienawiści, która po ukazaniu się serialu spłynęła na jej odtwórczynię. Możemy skrytykować bohaterkę, ale od jej koloru skóry się odczepmy. Czy negatywna ocena gry aktorskiej Ingram daje nam przyzwolenie na grożenie jej śmiercią? Nie, a takie przypadki się zdarzyły i ich inicjatorami byli wielcy obrońcy "Star Warsów".
Toksyczni fani nie przyznają się do kultywowania krzywdzących poglądów. Prędzej rzucą tekstem "nie jestem homofobem/rasistą/seksistą, ale…", by następnie odwołać się do czegoś, co zostało napisane, bądź nagrane wieki temu, gdy kobiety, ludzie innego koloru skóry niż biały i osoby LGBTQ+ byli spychani na margines społeczny. Trzymając się kurczowo oryginału, który z zasady odwołuje się do nurtów epoki, w jakiej go stworzono, będziemy, chcąc nie chcąc, powielać nieaktualne już normy.
Fandomy, które są inkluzywne, nie patrzą bezkrytycznie na podstawiane im pod nos nowe dzieło. Między krytyką a hejtem istnieje bardzo cienka granica.
Niektórzy Tolkieniści narzekali na łamanie kanonu w serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy", co jest zrozumiałe (np. Galadriela płynąca statkiem do Valinoru w Drugiej, a nie Trzeciej Erze). Luźną adaptację prozy J.R.R. Tolkiena wykonaną przez Amazona można wszak nazwać pewnego rodzaju fanfikiem. Natomiast ci fani, którzy uczepili się girlbossowych postaci, czarnych niziołków, elfów i krasnoludów, karmią tylko swoje uprzedzenia i nie potrafią pojąć, że komuś innemu serial mógł się spodobać.
"Podobało ci się to jawne plucie na grób artysty? Zostałeś opłacony, nie znasz się na twórczości Tolkiena, jesteś fejkowym fanem" – tak można podsumować mentalność zacietrzewionych fanatyków "ojca Śródziemia".
Fandom, który pielęgnuje swoją wyższość nad innymi, będzie wyglądał z boku jak "towarzystwo wzajemnej adoracji". Nie dopuszczając do swojego elitarnego kręgu osób o odmiennym zdaniu, skazuje siebie na stagnację.
Fikcja ważniejsza od prawdziwego życia ("Harry Potter")
W każdym środowisku odnajdziemy toksyczne jednostki. Najgłośniejsi są zawsze krzykacze i to ich zachowanie rzutuje na renomę fandomu.
Budowanie własnej osobowości wokół czyjejś twórczości też bywa problematyczne. Czy ważniejszy jest dla ciebie zmyślony dom w Hogwarcie, czy jednak prawa dyskryminowanych osób?
Gdy jako dziecko zaczęłam na dobre interesować się "Harrym Potterem", wiedziałam o nim wszystko – jaką różdżkę miał, co dostał w prezencie pod choinkę od matki Rona i inne mniej istotne szczegóły, które w życiu do niczego mi się nie przydały. Fandom był wówczas jak najbardziej przyjazny, ale nie wykluczam, że patrzyłam na niego przez różowe okulary; oczami dziecka, które naiwnie pochłaniało jedną część po drugiej.
Kiedy na wierzch wyszła afera wokół J.K. Rowling i jej transfobicznych wymysłów, w fandomie doszło do rozłamu i zawiązała się filozoficzna wręcz dysputa, czy należy popierać artystów propagujących krzywdzące poglądy i czy możliwe jest oddzielenie dzieła od jego twórcy. To nie tak, że autorka, określająca siebie neoliberalną centrystką, nigdy nie przemyciła do własnej twórczości swoich poglądów. One zawsze tam były, tylko dzieciakom trudniej było je dostrzec.
Dla przykładu: po ponownej lekturze "Harry’ego Pottera" widzę wyraźnie dezaprobatę pisarki wobec działań podejmowanych przez Hermionę Granger w walce o emancypację skrzatów domowych, zniechęcającą poniekąd czytelników do aktywizmu.
"Harry Potter" nadal gości w moim sercu, aczkolwiek poświęcenie, z jakim fani bronią Rowling i sami okazują się TERF-ami (radykalnymi feministkami wykluczającymi osoby trans), napawa mnie wstydem za nich. W przeszłości pisarka miewała momenty, jednak szkody wyrządzone przez jej ostatnie publikacje i odklejenie zatruły fandom, który do niedawna cieszył się dobrą reputacją. Teraz jest podzielony.
Wchodząc w fandomowe środowisko lepiej nastawić się na najgorsze. W niektórych przypadkach lubienie czegoś może nas nawet złamać (brzmi abstrakcyjnie, ale to prawda). Potrzeba imponowania pozostałym fanom, próby udowodnienia swojej wartości, dyskryminacja, nakręcanie niepotrzebnych inb – ten chaos męczy psychicznie. To jak wejście do jednego z kręgów piekieł Dantego.
Wyrywasz chwast, by po tygodniu na jego miejscu znaleźć kolejny. Z toksycznymi fandomami możemy walczyć, ale nie liczmy na cuda. Upartemu nie wytłumaczysz, lecz trzeba próbować. Ci, którzy zowią się prawdziwymi fanami, zwykle nimi nie są. Jak to mówią Amerykanie, keep that in mind.