Żałuję, że nie mogę tego odzobaczyć. Oto siedem głupotek z "Wiedźmina: Rodowodu krwi"

Zuzanna Tomaszewicz
29 grudnia 2022, 21:25 • 1 minuta czytania
Myślałam, że niczego gorszego od zaklętego w drzewo Eskela w serialowym uniwersum "Wiedźmina" już nie zobaczę. Wystarczyło poczekać na premierę "Rodowodu krwi", by przekonać się, że zwykłego widza da się jeszcze bardziej zniechęcić do prozy Andrzeja Sapkowskiego. A wszystko to w imię chęci stworzenia czegoś lepszego. Wolne żarty. Potworków w postaci kiepskich rozwiązań fabularnych nie wytępiłby nawet sam Geralt z Rivii.
7 bezsensownych i niszczących kanon wątków z serialu "Wiedźmin: Rodowód krwi". Fot. kadr z serialu "Wiedźmin: Rodowód krwi"; Twitter.com

Tekst zawiera spoilery z serialu "Wiedźmin" i "Wiedźmin: Rodowód krwi".

Seriale "Wiedźmin" i "Rodowód krwi" - skąd krytyka?

Pierwszy sezon "Wiedźmina" od Netfliksa był fuszerką, ale taką, na którą dało się przymknąć oko. Jeszcze wtedy mogliśmy łudzić się, że serialowa ekipa potrzebuje trochę czasu, by się rozkręcić lub zwyczajnie zbadać grunt pod adaptacje kolejnych tomów sagi Andrzeja Sapkowskiego. Choć wielu widzów liczyło na powtórkę z "Gry o tron", to "Xeną: Wojowniczą księżniczką" w białej peruce i z żółtymi szkłami kontaktowymi mało kto pogardził. W końcu współczesne kino przyzwyczajało nas do bylejakości, więc pocieszaliśmy się każdym średniakiem.

I tak jak pierwszą odsłonę "Wiedźmina" z Henrym Cavillem dało się jako tako przełknąć, tak drugi sezon był w całości niejadalny. Oczywiście, dla kogoś, kto przed seansem nie zaznajomił się z książkami polskiego pisarza fantasy, mógł wydawać się całkiem oryginalny, aczkolwiek dla wiernych fanów Geralta z Rivii był istną katorgą połączoną z gorzkim posmakiem zdrady.

Zamiast podążać za kanonem Netflix wolał zamienić Eskela w drzewo i wprowadzić do serialu kiepsko zrealizowany motyw Baby Jagi (demona Voleth Meir mieszkającego w chacie na kurzych łapkach), który negatywnie wpłynął na rozwój postaci Yennefer i jej relację "matka-córka" z Ciri. A to zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów showrunnerki Lauren Schmidt Hissrich i jej "magnum opus".

"Problem tkwi w tym, że serial wprowadza wiele wątków naraz, które jak tak dalej pójdzie, zabiją fabułę. Twórcy są o krok od tego, by domek z kart ustawiony na prozie Sapkowskiego runął z impetem" – mogliśmy przeczytać w recenzji 2. sezonu.

Warto wspomnieć, że były producent serialowego "Wiedźmina" Beau DeMayo (także scenarzysta "Wiedźmina: Zmory Wilka") zdradził w wywiadzie z portalem The Direct, że niektórzy twórcy hitu Netfliksa "nie lubili" ani gier CD Projekt Red, ani książek Sapkowskiego. Co więcej, mieli otwarcie kpić z oryginału.

Doniesienia te zbiegły się w czasie z ogłoszeniem, że Cavill żegna się z rolą Gwynbleidda, i poprzedziły wyjście miniserialu "Wiedźmin: Rodowód krwi", swoisty zapychacz czasu i próbę uczynienia z wiedźmińskiego uniwersum podróbki Marvel Cinematic Universe.

Akcja prequela rozgrywa się 1200 lat przed fabułą produkcji opowiadającej o losach białowłosego zabójcy potworów. Kluczowym elementem fabuły jest wydarzenie zwane Koniunkcją Sfer, po której na ziemi pojawiły się potwory i magia ("chaos"). Twórcy zakładali początkowo, że serial z Michelle Yeoh ("Wszystko wszędzie naraz") w obsadzie będzie składać się z 6 odcinków. Ostatecznie zdecydowano się na wydanie 4.

"Gdyby nie znajome nazwy i tytuł, to nawet nie pomyślałbym, że oglądam coś, co ma jakiś związek z dziełami Pana Andrzeja. Nie czuć w nim w ogóle ducha Wiedźmina. Okazuje się, że Koniunkcja Sfer wcale nie była największą katastrofą dla tego świata" – recenzował "Blood Origin" Bartosz Godzinki z Działu Kultura.

Niemniej uważam, że ocena 11 proc. dla "Rodowodu krwi" na Rotten Tomatoes jest przesadzona i może być wynikiem tzw. "review bombingu". Wszak w otchłani Netfliksa znajdziemy gorsze dzieła od prequela adaptacji sagi o wiedźminie, który zdążył już doczekać się niesłusznie tytułu najsłabszej produkcji tejże platformy.

Co w "Rodowodzie krwi" poszło nie tak?

1. Cięcia widać gołym okiem

Jak już ktoś tnie liczbę odcinków, wiedz, że dzieje się coś złego. Żniwa redukcji z 6 na 4 odcinki ciągną się za widzem od początku do końca "Rodowodu krwi". Zgodnie z zapowiedziami twórców prequel miał przybliżyć nam genezę demonicznej Voleth Meir, lecz ostatecznie ją zaniechał.

W połowie miniserialu poznajemy nawet elfią czarodziejkę o imieniu Zacaré, która przypomina młodszą wersję wiedźmy z 2. sezonu "Wiedźmina". Kobieta żyje na spowitych mleczną mgłą moczarach i jest zakochana w wojowniku.

Ha, w finałowym odcinku wojak umiera prawie od ciosu, który zadał mu zmutowany wiedźmak-olbrzym. Co ma piernik do wiatraka? Otóż mam wrażenie, że scenarzyści chcieli z początku, by elf umarł (sugerują to obrażenia), ale w ostatniej chwili zmienili jego przeznaczenie z powodu cięcia w odcinkach. Gdyby zginął, Zacaré miałaby powód, by przyjąć imię Voleth Meir.

Poza tym w serialu nieraz łapiemy się na tym, że nie znamy jakiejś postaci (po raz pierwszy widzimy ją na oczy), a twórcy prowadzą jej wątek tak, jakby była naszym starym znajomym. Oznacza to, że brała ona udział we wcześniejszych wydarzeniach, jednak nie trafiły one koniec końców na ekran (powodem znów było zmniejszenie liczby odcinków). Wystarczy spojrzeć na Uthroka Jednojajca, który ni stąd, ni zowąd ratuje parszywą drużynę przed armią cesarstwa i odtąd występuje w roli comic reliefa.

2. Nie wierzę w czyste intencje Fjalla i Eile

Fjall i Eile, wojownicy ze zwaśnionych elfich klanów, najpierw skaczą sobie do gardeł, a potem ramię w ramię ruszają do walki z cesarstwem, przy okazji zakochując się w sobie tak mocno jak szekspirowscy Romeo i Julia. Kobieta dawno temu opuściła swój klan, by tułać się po wioskach jako bardka, zaś mężczyzna został wygnany ze swojej gromady z powodu romansu z księżniczką (przyszłą cesarzową). Dlaczego więc nagle zamierzają razem ratować świat? W końcu elf wydłubał oko kuzynce Elie, a ta poprzysięgła, że się na nim odegra.

Okej, ich klany zostały wybite podczas przewrotu dokonanego przez samozwańczą cesarzową, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego ta dwójka miałaby ze sobą współpracować i się z wzajemnością kochać. Słabo rozegrany motyw "od wrogów aż po kochanków". Tym bardziej że Fjall i Eile znają się raptem dwa/trzy dni.

3. Pierwszy wiedźmin był Hulkiem

Pod koniec "Rodowodu krwi" Fjall staje się protoplastą wiedźminów. Mężczyzna najpierw zostaje poddany Próbie Traw (procesowi dającemu łowcom potworów nadludzkie zdolności), a później rusza zabić potwora z innego wymiaru, który wykonuje polecenia cesarzowej (jego dawnej kochanki).

I niby Fjall wygląda jak Geralt – ma bladą cerę, złote tęczówki i szybki refleks. Co to, to nie. Elf w trakcie walki z potworem zaczyna zachowywać się jak bestia. Zdziera z siebie zbroję, by pokazać widzom swój wyżyłowany sześciopak i mięśnie jak po sterydach. Skacze i drze się jak Hulk. Jedynie głos ukochanej jest w stanie go okiełznać. Czarna Wdowa z MCU w taki właśnie sposób uspokajała zielonego Avengersa.

4. Potwory jak z Power Rangersów

W swojej sadze Andrzej Sapkowski nawiązywał do różnych mitologii. Potwory, które ukazywały się w jego książkach, miały różne pochodzenia. Twórcy "Rodowodu krwi", mając tak szerokie pole do manewru, zdecydowali się stworzyć potwory tak, by były one uosobieniem zwrotu "przerost formy nad treścią".

Główny potwór, nad którym panowała cesarzowa i jej ludzie, wyglądał jak połączenie smoka, istoty z filmowej adaptacji "Mgły" Stephena Kinga i ślepej mrówki. W serialu brakowało tylko sceny à la "Power Rangers". Gdy usłyszałam, że bestia ma czułki, musiałam się nieźle przyjrzeć, aby je zauważyć. Czasem mniej znaczy lepiej.

5. Przodkowie Ciri

O tym, że "Rodowód krwi" może zmienić kanon, wiemy już od dłuższego czasu. Nikt nie spodziewał się jednak, że Ciri, nosicielka genu Starszej Krwi oraz Pani Czasów i Miejsc, będzie potomkinią bardki Eile i pierwszego wiedźmina, czyli Fjalla. Dowiadujemy się tego z przepowiedni blondwłosej dziewczynki, która w ostatnich minutach serialu okazuje się słynną wieszczką Ithlinną. Scenarzyści chyba za bardzo wkręcili się w rolę Sapkowskiego. Jeśli sądzili, że ich pomysł spotka się z zachwytem ze strony fanów oryginału, to się grubo mylili.

6. Jak już oszukujesz, rób to z głową

Po napisach końcowych mamy scenę z Ciri, a konkretniej sekwencję, w której bohaterka gra z innymi dzieciakami w kości na placu w Cintrze. Kadr pochodzi z pierwszego sezonu "Wiedźmina". W "Rodowodzie smoka" dziewczynka patrzy w kierunku pewnej alejki i widzi tam przypatrującego się jej elfiego czarodzieja Avallac'ha (miłośnicy książek i gier z pewnością go znają).

Finałowa scena może wywołać efekt wow na kimś, kto nie pamięta pierwszej odsłony serialu z Cavillem. W produkcji o Geralcie z Rivii popielatowłose dziecko nie patrzy wcale na Avallac'ha, a dostrzega w alejce cień, który należy do tytułowego łowcy potworów. Słabe zagranie...

7. Aktorzy więźniami drętwego scenariusza i kiepskiego CGI

Aktorstwa w "Rodowodzie krwi" będę akurat bronić. Obsada robi, co może, ale scenariusz nie daje im swobody i przestrzeni na zademonstrowanie nam swojego warsztatu. Kadry przeskakują co kilka sekund, więc bohaterowie muszą spieszyć się z uzewnętrznieniem swoich emocji, by nadążyć za tempem historii. Jakby tego było mało, drętwe dialogi i naprawdę słabe CGI nie pomagają w tym, by widzowie brali postaci na poważnie.

"Chcesz kontrolować własną historię. Dałam ci wybór. Nie tykaj sztyletu (red. wbitego w brzuch), a może znajdzie cię medyk i cię ocali. Dożyjesz chwili, kiedy twój świat upadnie. Odpłacisz za całe zło. Albo wyciągnij go i zgiń jak tchórz" – mówi Eile do rannej cesarzowej. Aha...

Jakie są dobre strony "Wiedźmina: Rodowodu krwi"?