Od nominacji do Złotej Maliny po kandydata na Oscara. Colin Farrell to lepszy aktor, niż się wydaje
- W latach dwutysięcznych było o nim głośno nie tylko z powodu filmów, ale i burzliwych związków i romansów z gwiazdami: od Angeliny Jolie i Demi Moore, przez Britney Spears i Rihannę, po Alicję Bachledę-Curuś i... Elizabeth Taylor.
- W 2005 roku dostał nominację do Złotej Maliny za tytułową rolę w "Aleksandrze". W 2023 r. został nominowany do Oscara za popisowy występ w "Duchach Inisherin". Dostał za to już Złoty Glob.
- W ostatnich latach gra praktycznie same wspaniałe i niezwykle różnorodne role. Zarówno w hollywoodzkich blockbusterach, jak i w kinie niezależnym. I przeżywa renesans popularności, ale w innym stylu niż kiedyś.
Z jednej strony wiem, że Colin Farrell jest kapitalnym aktorem i grał w wielu udanych filmach i serialach, ale z drugiej strony wciąż nie mogę się wyzbyć tego pierwszego i mocno wrażenia: kojarzy mi się z hollywoodzkim amantem, który występuje w słabszych produkcjach, by przyciągać publikę. Z perspektywy czasu wydaje się, że to nie on grał słabo, tylko przyjmował/dostawał kiepskie scenariusze.
Lista jego sympatii (nie ma co wypisywać wszystkich, odsyłam was tutaj) zawstydziłaby samego Pete'a Davidsona, ale my, jako Polacy, patrzymy na niego przede wszystkim przez pryzmat krótkiego związku z Alicją Bachledą-Curuś. Na palcach jednej ręki możemy policzyć takie polsko-hollywoodzkie pary, więc to od początku nas fascynowało i przez to oboje bardzo często gościli w tabloidach nad Wisłą. Do tej pory tak jest, choć byli ze sobą tylko dwa lata i to ponad dekadę temu.
Colin Farrell słynął ze skandali i przelotnych romansów z topowymi gwiazdami. Latami zrywał tę etykietkę
Pochodzący z Dublinu aktor ma na koncie skandale i rzeczy dość wstydliwe. W 2005 roku poszedł na odwyk po uzależnieniu nie od kokainy, jak na typową gwiazdę przystało, ale... dopalaczy i środków przeciwbólowych. Był to też warunek, jacy postawili mu twórcy "Miami Vice" (2006 r.) – pozwolili mu zagrać w filmie, ale tylko na trzeźwo. Nie chcieli popełnić błędu producentów "Aleksandra", który musieli płacić jego rachunki za alkohol i zdemolowanie pokoju hotelowego.
W 2006 r. później pozwał swoją byłą, modelkę i króliczka "Playboya" Nicole Narain za upublicznienie ich seks taśmy. Nagrali ją w 2003 r. i uzgodnili, że pozostanie prywatna. Modelka i firma ICG zaproponowali mu 5 mln dolarów za prawa do filmu, aktor nie zgodził się, ale wideo i tak trafiło do sieci (niektórzy się śmiali, że to jego "największa rola"). Sprawa zakończyła się ugodą, ale szczegóły są tajne.
Jednak żeby nie było: zasłynął też pozytywnymi rzeczami, np. w 2007 r. był rzecznikiem paraolimpiady w Szanghaju, a także wsparł kampanię na rzecz tolerancji prowadzoną przez organizację LGBT w swojej ojczyźnie – Irlandii. To jednak wciąż za mało, by przesłonić skandale i burzliwe romanse aktora. Dlatego też jego nadszarpnięty wizerunek wygładzają głównie jego role.
Nawet na początku kariery miał świetne kreacje. Później jednak trafił mu się "Daredevil" i "Aleksander".
I to też nie jest tak, że kiedyś gorzej grał. Już w 2000 roku po głównej roli w niedocenionym filmie wojennym Joela Schumachera "Kraina Tygrysów" był uznany za jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia, w recenzjach się nad nim rozpływano, a także dostał nagrodę Bostońskiego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych.
W 2002 roku znów popisał się talentem w "Wojna Harta" (nagroda na festiwalu w Szanghaju), a także zagrał w kasowym filmie science fiction Stevena Spielberga "Raport mniejszości", a potem wystąpił w wielu innych filmach, a lista nominacji i nagród powoli stawała się bardziej okazała niż lista jego partnerek.
Z tamtego okresu najbardziej chyba żałuje pracy przy "Daredevilu" (2003 r.), który jest w ścisłej czołówce najgorszych filmów superbohaterskich w historii (choć akurat jego postać Bullseye'a była mocnym punktem produkcji), a także roli w "Aleksandrze" (2004 r.), za którą dostał nominację do Złotej Maliny (zgarnął ją wtedy... George W. Bush za "rolę" w "Fahrenheit 9.11").
Jego kariera filmowa miała wzloty i upadki, podobnie jak i jego życie prywatne. Z mojej perspektywy przełom nastąpił w 2015 roku - potem było już tylko lepiej (niemal, po drodze przydarzyły się trochę gorsze "Dumbo" i "Artemis Fowl") i wtedy dotarło do mnie raz na zawsze, że Colin Farrell to prawdziwy artysta, a nie tam jakiś celebryta z przebłyskami talentu. Potrafi grać i w alternatywnych i mainstreamowych produkcjach. Czarny czy biały charakter? Dla niego nie ma różnicy, bo i tak jest zawsze przekonujący.
Kolejny zwrot akcji nastąpił w 2015 roku. Tych ról nigdy mu nie zapomnę
Mam tu myśli "Lobstera" Yórgosa Lánthimosa, który może nie jest tak chory jak "Kieł", ale też należy do zaszczytnego grona filmów, które ryją beret. Colin Farrell gra w nim niemal swoje przeciwieństwo: zwykłego, nudnego faceta z brzuszkiem i wąsem. Na ekranie jest bardzo powściągliwy i "bezbarwny", ale przy tym trudno oderwać od niego wzroku - nikt się nie spodziewał, że udźwignie tak ciężki film.
Z wąsem (do pewnego momentu) wystąpił też w drugim sezonie "Detektywa", w którym zagrał umoczonego po uszy gliniarza, który nadużywa władzy i alkoholu. Bardzo niejednoznaczna i intensywna kreacja. Ten sezon był zresztą wyjątkowy pod względem głównej obsady, bo pokazał od innej (mroczniejszej) strony również Vince'a Vaughna i Rachel McAdams, których znamy głównie z ról komediowych.
Colin Farrell jest teraz na fali, która na razie nie ma zamiaru opaść. I już zupełnie wymknął się ramom i szufladkom, podobnie jak zrobili to m.in. Leonardo DiCaprio czy Robert Pattinson. Zresztą z tym drugim grał w "Batmanie" (2022 r.), aczkolwiek trudno go rozpoznać po charakteryzacji na króla gangsterki Gotham - Pingwina. Nie jest może aż tak skrajny, jak Christian Bale, ale jak trzeba, to też potrafi przejść niesamowitą metamorfozę (do "Lobstera" objadał się fast-foodami i przytył 20 kilo).
Za to rok wcześniej wcielił w zarośniętego harpunnika, a przy tym totalnego oblecha i brutala, w serialu "Na wodach północy" (wiele osób uważa, że tylko dla niego warto go obejrzeć), a także dla odmiany zagrał właściciela sklepu z herbatą organiczną w wysublimowanym dramacie science-fiction "Yang". Produkcja studia A24 uznawana jest za jeden z najlepszych film 2021 roku.
Colin Farrell przeżywa teraz renesans. Od 2021 ma praktycznie same wspaniałe role, co może teraz skutkować Oscarem
No i mamy teraz "Duchy Inisherin", gdzie rozczula (ale czasem i wkurza) jako poczciwy idiota – to oczywiście mocne uproszczenie tej kreacji, ale napisałem tak, by pokazać, jak różne zadania aktorskie podejmuje. Nie każdy gwiazdor tak umie lub chce. Jego Pádraic nie przeszarżował tej roli, co musiało być szalenie trudne – nie jest to bynajmniej Jim Carrey w "Głupim i głupszym".
Zamiast tego zagrał głupka, z którym każdy z nas się może utożsamiać. A to sztuka, bo przecież wszyscy uważamy się za najmądrzejszych. Wcześniej o tym nie wspominałem, ale jedną z jego cech charakterystycznych są brwi. W "Duchach Inisherin" mogłyby dostać nagrodę za rolę drugoplanową – Farrell opanował tę część twarzy do perfekcji, a internauci żartują, że mógłby się zmierzyć w pojedynku z Emilią Clarke, która również z tego słynie.
Za grę brwiami i ogólnie całym sobą został nominowany do Oscara. Ma silną konkurencję w postaci n.in. Brendana Frasera, który ma za sobą zupełnie odmienną i dramatyczną przeszłość, a Hollywood uwielbia takie historie, czy Austina Butlera, który nie grał, ale stał się Elvisem Presleyem. A Amerykanie kochają przecież króla rock and rolla.
Ma ogromne szanse – zwłaszcza że dosłownie przed chwilą zdobył Złoty Glob (na marginesie dodam, że wcześniej dostał tę nagrodę za "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" z 2008 r. - tego samego reżysera, Martina McDonagha), który jest takim oscarowym prognostykiem. Nawet jeśli nie zostanie wyróżniony przez Akademię w marcu, to nic straconego. Ma dopiero 46 lat, więc przed nim mnóstwo okazji do zgarnięcia tej statuetki. Nagrody mu się należą, ale ja patrzę na niego bardziej egoistycznie i czekam na kolejne filmy, bo czuję, że jeszcze wiele razy nas zaskoczy.