"Heaven in Hell" jest lepsze niż "365 dni", ale to wciąż mordęga. Tak się nie robi romansów
- "Heaven in Hell" to nowy film Tomasza Mandesa, producenta i reżysera "365 dni", na podstawie scenariusza Mandesa i Mojcy Tirs
- W rolach głównych występują Magdalena Boczarska i Simone Susinna, czyli Nacho z "365 dni: Ten dzień" i "Kolejnych 365 dni", a w obsadzie są także Katarzyna Sawczuk, Janusz Chabior i Sebastan Fabijański
- "Heaven in Hell" opowiada o burzliwym romansie dojrzałej kobiety z młodszym mężczyzną
- Mimo że ten erotyczny romans jest znacznie lepszy od "365 dni" to wciąż jest to tylko długi, efektowny teledysk. Tym razem scen seksu jest też bardzo mało
- Magdalena Boczarska (Olga) jest świetna jak zawsze, za to Simone Susinna (Max) jest jedynie przystojny, bo po prostu nie umie grać
- Jak oceniamy film twórcy "365 dni"? Oto recenzja "Heaven in Hell", które 10 lutego weszło do polskich kin
Lubimy wstydzić się lubienia erotycznych romansów. Czytamy książki z "momentami" w ukryciu, a na gatunkowe filmy reagujemy prychnięciem. "Głupie porno dla głupich bab", mówimy i słyszymy, chociaż zaintrygowane czytamy opisy.
Nic dziwnego, bo erotyki poruszają w nas struny, których wcale nie chcemy poruszać. A już na pewno nie w ten sposób. Kpią z naszych usiłowań bycia twardymi laskami, bo wystarczy nam smut na Wattpadzie, a już policzki robią się czerwone, a serce bije szybciej. Mówimy sobie, że przecież to g*wno, ale czytamy dalej. Ot, biologia. Natura kontra kultura, a natura, chcemy czy nie, zawsze będzie silniejsza.
Na kobiety, które czytają erotyki, jest "nagonka", bo jak można czytać "365 dni", "50 twarzy Greya" albo te wszystkie wątpliwej jakości powieścidła z gołymi klatami na okładkach? Cóż, większość to bestsellery, więc potrzeba w narodzie jest. A ona generuje lawinę chłamu.
Problem w tym, że kiczowate słabizny, którym była i seria Blanki Lipińskiej, i E.L James, robią gatunkowi złą reklamę. Serio, są dobre romanse, są dobre erotyki, w których jest i świetna fabuła, i złożone postacie, i porządne, a przede wszystkim kręcące sceny seksu. Trzeba tylko sięgnąć dalej, poza mainstream. Chociaż ten oczywiście jest górą.
Ale do brzegu. Ten przydługi wstęp jest po to, by zaprezentować kolejny mainstreamowy romans/erotyk made in Poland. Czy "Heaven in Hell" się udało? Niezbyt. Ale czy można oglądać film Tomasza Mandesa, producenta i reżysera fatalnej trylogii "365 dni", bez wstydu? To zależy.
"Heaven in Hell": zakazany romans na Helu
Akcja dzieje się na Helu, co zresztą sugeruje już sam głupawy tytuł (bo Hell jest jak Hel, czaicie? Wow). Bohaterką jest Olga (Magdalena Boczarska), 45-latka, uznana, samotna sędzia, która mieszka w ogromnym, designerskim domu (chociaż z niewiadomych względów pracuje w sądzie w Warszawie?), jeździ wypasionym autem i ma własną łódź. Tak, tutaj przeciętna Polka raczej się z nią nie utożsami.
Ale już w innych kwestiach owszem. Olga od lat jest sama, a jej przyjaciele są tak zmartwieni zupełnym brakiem jej życia seksualno-miłosnego, że na urodziny obdarowują ją erotyczną zabawką. Ma surową matkę i dorosłą córkę Maję (Katarzyna Sawczuk), z którymi zupełnie nie umie się dogadać. Jej życie to ciągła praca i czegoś Oldze brakuje, co widz dostrzega od razu, ale ona sama niekoniecznie.
Gdy na jej horyzoncie pojawia się nieoczekiwanie Max (Simone Susinna), młodszy od niej o 15 lat włoski surfer, w tej dojrzałej, ułożonej i znudzonej życiem kobiecie, która w przeszłości przeżyła tragedię, coś się budzi. Na początku potrzeby seksualne, potem emocje, pasje, uczucia. Olga rozpoczyna ryzykowny romans, do czego będzie ją namawiał jej przyjaciel, również sędzia (Janusz Chabior). Szybko pojawi się miłość.
Ta relacja nie będzie jednak w smak ani córce Olgi, ani ziomkowi Maxa (Sebastian Fabijański). Cała sytuacja okaże się dość zagmatwana, chociażby dlatego, że Włoch jest świadkiem w sprawie, którą sędzia prowadzi. A to nie wszystko, ale nie chcę spoilerować.
Komplikacje komplikacjami, ale dla Olgi najtrudniejsze będzie co innego: konflikt powinności z jej pragnieniami. Rozwaga i odpowiedzialność, którymi powinna się (a przynajmniej w oczach społeczeństwa) kierować w życiu 45-letnia pani sędzia, niezbyt współgrają z romansem z młodszym mężczyzną, który mieszka na plaży. W bohaterce będą kotłować się namiętność ze wstydem, chęć kontroli z chęcią wolnością, to co wypada i co nie wypada.
Boczarska i Susinna, czyli starsza kobieta i młodszy mężczyzna kontra reszta świata
I najważniejsze: co ludzie powiedzą? "Heaven in Hell" pokazuje, na jaki ostracyzm skazane są kobiety, które wiążą się z młodszym mężczyzną, co wciąż jest palącym społecznym problemem.
Dojrzałemu facetowi nie dostanie się za związek z dwudziestolatką (na ciebie patrzymy, Leo DiCaprio) tak jak kobiecie w analogicznej sytuacji. Tam ludzie pogadają, pośmieją się, pomarudzą, tutaj na włosku zawiśnie jej kariera, reputacja i życie towarzyskie. Bo bardziej matka i syn, babcia i wnuczek, a już na pewno nie kochankowie i partnerzy.
Społeczna krytyka tego typu relacji powinna skończyć się już dawno, więc ukłony dla scenarzystów Tomasza Mandesa i Mojcy Tirs za poruszenie tej kwestii i skupienie się na dojrzałej kobiecie: jej potrzebach, pragnieniach, życiu seksualnym. Jeszcze lata temu kobiety po czterdziestce, pięćdziesiątce i starsze były w kulturowym mainstreamie zapomniane i olewane, dzisiaj oddaje im się głos.
Zwłaszcza że bohaterka Magdaleny Boczarskiej, nie dość że świetnie zagrana (czego się spodziewać po tej znakomitej aktorce), jest prawdziwa i złożona. Z Olgą utożsami się sporo kobiet (pomijając już oczywiście kwestię jej niezrozumiałego bogactwa, które większości Polaków się nie śniło...). Jednak w "365 dni" Laura była prosta jak konstrukcja cepa, więc to naprawdę miła odmiana.
Jej skomplikowana relacja z wyjątkowo irytującą córką (ale równie dobrze sportretowaną przez bardzo dobrą Sawczuk) początkowo wydaje się zwyczajną zazdrością o mężczyznę. Ale gdy zdążymy się już wkurzyć, że kobiety znowu stawia się przeciw sobie, bo najważniejszy jest facet, to prawie pod koniec filmu dowiadujemy się, o co naprawdę Mai chodzi. I jasne, zostało to spłaszczone (jedna rozmowa wystarczyła, aby ogarnąć całą konflikt?) ale stawia to tę historię w zupełnie innym świetle. Relacja matka-córka przejmuje film, chociaż robi to niestety po łebkach.
Pod tym względem "Heaven in Hell" pokonuje "365 dni" na całej linii. Tutaj jest fabuła, historia, bohaterowie mają więcej niż pół mózgu i nie ma przemocy seksualnej, co prowokuje wniosek, że największym problemem "365 dni" były po prostu bzdurne książki Blanki Lipińskiej.
To fabuła jest w nowym filmie Tomasza Mandesa najważniejsza, a nie seks, bo jest go naprawdę mało. Ot, raptem kilka scen. Problem w tym, że film Mandesa zmienia się w rozwlekłą obyczajówkę i to dość nudną.
Sceny seksu w "Heaven in Hell" nie zachwycają
I tu dochodzimy do sedna. Nie ma co porównywać "365 dni" z Heaven in Hell", bo ten drugi tytuł jest zwyczajnie lepszy. Ma jakąś historię, jest lepiej zagrany (Boczarska, Sawczuk), nie jest soft porno, nie ma porwań przez mafiosów. Pod tym względem niebo a ziemia.
Ale to wcale nie dobry film. Cała historia mało wciąga, jest zbyt długa, wieje nudą. Niektóre momenty są wręcz komiczne, jak Sebastian Fabijański powtarzający non stop motherf*cker albo Simone Susinna robiący magiczną sztuczkę polegającą na... otwieraniu i zamykaniu okna w samochodzie. A Olga się z tego śmieje. Naprawdę.
Tak jak w filmach na podstawie powieści Blanki Lipińskiej, "Heaven in Hell" to długi, ładny teledysk. Zdjęcia są efektowne, wszystko jest estetyczne, piękny Hel broni się sam, jednak sam film zrobiony jest wyjątkowo irytująco. Mandes chyba zdał sobie sprawę, że jest za nudno, więc poszedł w filmowe triki: montaże, blurowanie, lustrzane odbicia. Serio, momentami chcemy obejrzeć po prostu zwyczajną, prostą scenę, jak Bóg przykazał, bo te sztuczki są nikomu niepotrzebne.
Zwłaszcza że Mandes znowu stosuje je również w scenach seksu. Bo czym charakteryzuje się dobry erotyczny romans? Dobrze zrealizowanymi "momentami", które nie są krindżowe, ale ładne. Które ekscytują i podniecają. Tego w "Heaven in Hell" nie ma.
Sceny seksu są szybkie, poucinane, z głośną muzyką, bez zbliżeń. Takie same były w "365 dni", ale w trzeciej części były one naprawdę dobre (Mandes czegoś się nauczył?). Tutaj są po prostu do zapomnienia, mdłe, zupełnie niekręcące. Dobrze wiemy, że w seksie ważną rolę odgrywa dźwięk: odgłosy kochanków mają potężną siłę rażenia. Tutaj mamy tylko muzykę, więc już odbierany jest nam jeden zmysł i to ten kluczowy.
Rezultat jest taki, że nic nam te sceny nie robią (oprócz świetnej pierwszej). A powinny. A że na dodatek jest ich jak na lekarstwo, to zostaje nam nudnawa obyczajówka z kilkoma lepszymi momentami i całym morzem głupotek i nielogiczności. To nie wystarczy, żeby zachwycić i podgrzać atmosferę, tak się nie robi romansów.
Simone Susinna gra jak drewno
A co jest jeszcze we wspomnianych romansach najważniejsze? Bohaterowie i chemia między nimi. Olga jest ciekawą bohaterką, ale Max to po prostu zabójczo przystojny facet, którego kamera ciągle pokazuje w zbliżeniach i zwolnionym tempie (tak, rozumiemy, jest absurdalnie piękny, dajcie już spokój). I tylko tyle. Nie ma osobowości ani głębi, aż dziw bierze, dlaczego Olga się w nim zakochała. Pociąg fizyczny jest zrozumiały, ale miłość?
Zwłaszcza że ta rodzi się bardzo szybko po kilku dziwacznych rozmowach i wspólnym milczeniu. Aby uwierzyć w uczucie, musimy dostać coś więcej niż ładnych ludzi i przeciwności losu. Ta miłość jest w "Heaven in Hell" po prostu nieprzekonująca, mimo że Magdalena Boczarska i Simone Susinna naprawdę mają chemię. Ich pełne napięcia spotkanie w kawiarni kręci bardziej niż wszystkie sceny seksu razem wzięte.
Nie pomaga fakt, że Simone Susinna straszliwie odstaje aktorsko od Boczarskiej, Sawczuk czy świetnego Chabiora. On po prostu nie umie grać, jest bardziej drewniany od drewna. Większość jego scena jest aż śmieszna i nawet jego atrakcyjna fizyczność przestaje robić wrażenie. Na szczęście jest lepszy od mlaszczącego językiem Massimo, ale twórcy powinni zrozumieć, że wyrzeźbione ciało i oczy cielaka nie wystarczą.
Werdykt? "Heaven in Hell" to nie żenada, ale to też nie erotyk ani romans. Ot obyczajówka z wątkiem miłosnym. Czy to wystarcza, żeby przyciągnąć tłumy do kina? Na pewno, reklama jest dźwignią handlu. Ale czy wystarcza, żeby zachwycić widzów? Nie sądzę.