Obejrzałam pierwszy odcinek kontrowersyjnego "Idola" HBO. To obleśna męska fantazja o gwałcie
- "Idol" to nowy serial HBO autorstwa Sama Levinsona ("Euforia"), Abla Tesfaye (znanego jako The Weeknd) oraz Rezy Fahima
- To historia młodej wokalistki pop, Jocelyn, która próbuje wrócić na szczyt po załamaniu nerwowym i nawiązuje relację z tajemniczym właścicielem klubu Tedrosem
- Główne role w "Idolu" grają Lily-Rose Deep (córka Johnny'ego Deppa oraz Vanessy Paradis) oraz The Weeknd, gwiazdor muzyki pop i R&B
- W obsadzie serialu twórcy "Euforii" znaleźli się także: Suzanna Son, Troye Sivan, Jane Adams, Moses Sumney, Dan Levy, Jennie Ruby Jane, Eli Roth, Rachel Sennott, Hari Nef, Da'Vine Joy Randolph, Mike Dean, Ramsey, Hank Azaria, a także gościnnie Alexa Demie
- "Idol" miał premierę podczas 76. Festiwalu Filmowego w Cannes i został zmiażdżony przez krytyków, ale już wcześniej budził kontrowersje z powodu seksualnej tematyki i szokujących relacji z planu
- 5 czerwca zadebiutował w Polsce na HBO Max pierwszy odcinek serialu z Rily-Rose Deep. Co o nim sądzimy? Przeczytajcie recenzję "Idola" po premierowym epizodzie
Wyobraźcie sobie, że trzech napalonych mężczyzn postanawia zrobić serial o seksie. Taki, który spełni wszystkie ich mokre sny i freudowskie fantazje. Na dodatek będą mogli odpiąć wrotki, bo w Hollywood mają sławę, władzę i pozycję: jeden jest twórcą popkulturowego fenomenu dla nastolatków i nepo baby, drugi globalnym gwiazdorem muzyki pop, a trzeci jego przyjacielem.
Hasło "serial o seksualnych fantazjach" może nie spodobać się producentom, dlatego ubierają go w ładniejsze szatki: to prowokacyjna satyra na przemysł muzyczny i show-biznes. To chwyta, pomysł łapią HBO i A24. Ale, joke on you, i tak najważniejszy będzie seks, ale nie ten zwyczajny – seks w swojej najbardziej prymitywnej, zwierzęcej formie.
Owszem, główna bohaterka jest kobietą, ale nie będzie miała nic do gadania: ma po prostu zmysłowo wyglądać i na wszystko się zgadzać, bo ona też jest tutaj fantazją, najważniejszą ze wszystkich. Fabuła przypomina porno? Nie, nie, to SZTUKA I PROWOKACJA.
"Idol" twórcy "Euforii" szokował jeszcze przed premierą
Otóż taki serial istnieje naprawdę i właśnie zadebiutował na HBO Max, bo mowa o "Idolu", o którym było głośno już przed samą premierą. Początkowo scenariuszem napisanym przez Sama Levinsona, The Weeknda (Abel Tesfaye) i Razę Fahima zajęła się reżyserka Amy Seimetz ("Atlanta", "Ona jutro umrze", "Peryferia"), ale w kwietniu 2022 roku niespodziewanie odeszła. Mimo że serial był już nakręcony niemalże 80 procentach, postanowiono zrobić go od nowa.
Już samo to zapala czerwoną lampkę, ale rezygnacja Seimetz – której podejście, zdaniem stacji, miało "nie spełniać standardów HBO" – jedynej kobiety, zapala ich całe morze, bo sugeruje, że nasze męskie trio mogło w końcu robić, co im się żywnie podoba. Zwłaszcza że według Indie Wire The Weeknd uważał, że pierwsza wersja historii "za bardzo skłaniała się ku żeńskiej perspektywie", auć.
Panowie pojechali po bandzie. Anonimowi członkowie ekipy "Idola" w głośnym materiale "Rolling Stones" o tym, że na planie źle się dzieje (o czym obszernie pisała w naTemat Maja Mikołajczyk) wyjawili, że Seimetz skupiła się na "kobiecie, która odkrywała swoją seksualność", ale Levinson, The Weeknd i Fahim mieli zupełnie inne plany. Wspólnymi siłami zmienili serial w historię "mężczyzny znęcającego się nad kobietą, która to uwielbia".
"Pomyślałem sobie: Co to jest? Co ja właściwie czytam? To brzmi jak porno przedstawiające tortury seksualne" – cytuje jednego ze swoich informatorów "Rolling Stone". W scenariuszu znalazła się chociażby scena z... jajkiem w pochwie, ale została (na szczęście!) usunięta.
Ale to nie wystarczyło, bo reakcje krytyków po premierze dwóch pierwszych odcinków na Festiwalu Filmowego w Cannes udowodniły, że "Rolling Stone" wcale nie przesadzało. Serial dosłownie zmiażdżono, nazwano go "toksycznym", "obscenicznym" i "pornograficznym". Na Rotten Tomatoes ma na razie, uwaga, jedyne 25 procent od krytyków. Szykuje się najgorszy serial HBO w historii?
Na HBO Max zadebiutował właśnie pierwszy odcinek i mogę już z całą pewnością stwierdzić, że tak. Wszystko, co słyszeliście o "Idolu" jest w rzeczywistości... jeszcze gorsze. A to przecież dopiero początek. Boże, dopomóż.
O czym jest "Idol" z Lily-Rose Depp? Fabuła... jest mało istotna
"Idol" to historia młodej wokalistki Jocelyn (Lily-Rose Depp), która szykuje swój wielki comeback po załamaniu nerwowym po śmierci matki. Jest już gotowy pierwszy singiel: cała świta piosenkarki uspokaja ją, że jest świetny, ale Jocelyn nie jest taka pewna. Boi się, że poniesie klęskę, nikt nie weźmie jej na poważnie, a całej sytuacji nie pomaga niespodziewany wyciek erotycznego zdjęcia.
Dlatego gdy Jocelyn poznaje tajemniczego właściciela klubu Tedrosa (The Weeknd), który zasypuje ją motywacyjno-seksualnymi tekstami, szybko zacieśnia z nim relację. Owszem, facet to chodząca czerwona flaga, a asystentka i przyjaciółka Jocelyn, Lea (Rachel Sennott), przytomnie zauważa, że "ma vibe gwałciciela", na co w odpowiedzi słyszy od gwiazdki pop: "I to mi się właśnie podoba". Tak, takie słowa naprawdę padły w serialu HBO.
Tyle jeśli chodzi o fabułę pierwszego odcinka: Jocelyn kręci w swoim domu w Hollywood sesję okładkową na swój album; kręcą się wokół niej dziesiątki osób z wytwórni; wybucha burzliwa debata, co zrobić z wizerunkowym skandalem (spoiler: chodzi o zdjęcie z Jocelyn ze spermą na twarzy); Jocelyn mówi, że mogło być gorzej i idzie się bawić do klubu; poznaje Tedrosa i zaczyna się ich seksualno-dewiacyjna gra, a raczej gierka.
Podczas gdy początek odcinka, w którym poznajemy biznes od kuchni, jest naprawdę niezły (półsłówka, PR-owe zagrywki, sztuczne uśmiechy), to już wtedy czujemy dyskomfort. Lily-Rose Depp pojawia się w coraz bardziej kusych strojach, odsłania piersi i kłóci się z koordynatorem intymności, że chce pokazać swoje ciało, co jest jej własną decyzją. Ok, przytomna uwaga, ale dlaczego Jocelyn cały czas jest półnaga?!
Dalej serial zamienia się w jedną wielką męską fantazję. Zdajemy sobie sprawę, że Jocelyn to również jej wytwór: śliczna, seksowna, uległa i emocjonalnie chwiejna. Gości przyjmuje w seksownych szlafroczkach, sypia w stringach, a spod króciutkich spódniczek prześwitują majtki. To kolejna po Cassie z "Euforii" "seksowna laska, która ma problem z samą sobą", co wydaje się Sama Levinsona mocno rajcować, podobnie jak kobieca nagość.
Podobnie jak bohaterka Sydney Sweeney Jocelyn jest gotowa na wszystko. Wije się w zmysłowym tańcu, odda się typowi na klatce schodowej, pozwala "spuścić się" sobie na twarz i jara ją podduszanie. Wygląda jak niewinna lolitka, ale to seksowna kocica, która nie jest cnotką i odpowiada jedynie... przed Bogiem (serio, to prawdziwa kwestia z serialu).
Serial próbuje nas przekonać, że to wszystko w imię kobiecego upodmiotowienia i seksualnej świadomości Jocelyn, ale to pic na wodę: w ogóle nie chodzi tutaj o kobiety, one są tylko erotyczną atrakcją.
"Idol" przesadził. To porno o gwałcie
Nie chodzi o to, że twórcy "Idola" są odważni i chcą burzyć tabu, a pruderyjne Hollywood, w którym scen seksu już praktycznie nie ma, ich nie rozumie. Nie chodzi też o to, że wszyscy jesteśmy płatkami śniegu i oburza nas seks. "Euforia" również jest kontrowersyjna i nowatorska, ale mimo (dość umiarkowanej) krytyki, serial Levinsona stał się popkulturowym fenomenem.
"Idol" jest po prostu przegięciem. Seks jest w nim zbyt dosłowny (naprawdę widz nie musiał widzieć zdjęcia ze spermą na twarzy Jocelyn, wystarczyły słowa), brudny, obsceniczny. Skupiony na męskiej perspektywie i męskich zachciankach, ale tych z głębi świadomości, o których nie mówi się głośno. To pójście w toksyczny stereotyp, że każdy facet fantazjuje o gwałcie, a kobiety tak naprawdę się o niego proszą.
W rezultacie serial przypomina porno o przemocy seksualnej. W pierwszym odcinku gwałtu samego w sobie nie ma (Jocelyn sugeruje jednak, że nic w nim złego i nawet ją to kręci), ale jest bardzo niepokojąca scena z podduszaniem, która może w wielu widzach budzić dyskomfort, lęk i wstręt. Po co powstała? Dla rajcowania się Levinsona i The Weeknda samymi sobą.
Zresztą cały odcinek oglądało mi się z niekomfortowo: jak mokry sen przemocowego faceta, fantazję o gwałcie i chętnej lolitce w skąpym szlafroczku. Taką, w której przyjaciółka ostrzegająca Jocelyn przed nowo poznanym facetem jest nudna, mniej atrakcyjna i psuje zabawę, a kobieta już na sam twój widok rozsuwa nogi.
Kolejne odcinki "Idola" HBO? Nie, dziękuję
Powiem wprost: podczas seansu pierwszego odcinka chciało mi się wymiotować. Serial niby ma obnażać brudy show-biznesu, ale sam staje się tym, co ma ośmieszać.
Owszem, jak to u Levinsona, serialu jest sprawnie zrealizowany, wizualnie estetyczny i stylowy (za to dodałam gwiazdkę więcej), a Lily-Rose Depp jest charyzmatyczna i pociągająca, ale co z tego, skoro jest pionkiem w grze facetów, którzy powinni widnieć na Wikipedii pod hasłem male gaze? Sam The Weeknd aktorem jest marnym i wydaje się potwierdzać plotki, że jest takim człowiekiem, jak sugerują to jego erotyczne kawałki: egocentrycznym oblechem.
Oprócz tego "Idol" nie ma sensownej fabuły. Piosenkarka poznaje dziwnego typa, który okazuje się być kimś innym, niż się wydaje. I tyle, reszta to seksualne fantazje, których pewnie czeka nas jeszcze sporo.
Pierwszy odcinek miał fajny, cięty, momentami zabawny (choć zbyt długi) początek, ale potem stał się po prostu nudnym chaosem z cyckami, masturbacją i duszeniem. Dialogów było mało i bez większej głębi, a fakt, że The Weeknd za każdym razem pojawiał się na ekranie, jakby grał w arcydziele, zakrawa o parodię. "Idol" to ładna wydmuszka, która na siłę chce szokować, bo nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
Czy obejrzę kolejny odcinek? Nie, nawet gdyby zadzwoniła do mnie sama Lily-Rose Depp z osobistą prośbą. Zresztą, sądząc po opiniach w internecie, nie tylko ja odpuszczę sobie "Idola". Nowy serial HBO jest po prostu szkodliwy, toksyczny i obrzydliwy. Za dużo w prawdziwym świecie jest przemocy wobec kobiet, żebym miała ją jeszcze serwować sobie w serialu jako "rozrywkę".