Obejrzałam nowego "Indianę Jonesa". Pożegnanie Forda to bałagan, jakich mało
Recenzja nie zawiera spoilerów dot. filmu "Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia"
"Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia" (RECENZJA)
Na starość Indiana Jones zwolnił tempo i zamiast szukać przygód woli porządnie się wyspać. Gdy nie może w spokoju zmrużyć oczu, idzie z kijem bejsbolowym do sąsiadów, którzy za bardzo hałasują i przeszkadzają w spokojnym życiu na zasłużonej emeryturze. Powiedzieć, że zdziadział, to jakby nic nie powiedzieć.
W dniu, w którym Neil Armstrong, Michael Collins i Buzz Aldrin powracają z misji Apollo 11, Indy stawia czoła przeszłości. Odwiedza go bowiem jego chrześnica, niezależna i dość zapalczywa Helena Shaw. Dziewczyna pragnie odnaleźć starożytny artefakt zwany Antykithirą, nad którym za życia badania prowadził jej ojciec.
Jones wspomina moment, w którym wraz z Basilem Shawem znalazł mechanizm opracowany przez greckiego matematyka Archimedesa w pociągu pełnym historycznych eksponatów wykradzionych przez nazistów. Tam też miał okazję po raz pierwszy stanąć twarzą w twarz z niemieckim fizykiem Jürgenem Vollerem, który zamierzał wykorzystać Antykithirę do swych niecnych celów.
"Artefakt Przeznaczenia" jest lepszy od "Królestwa Kryształowej Czaszki"
"Artefakt przeznaczenia" Jamesa Mangolda ("Logan: Wolverine" i "Przerwana lekcja muzyki") miał być wielkim pożegnaniem Harrisona Forda, na co zresztą wskazywały 5-minutowe owacje na stojąco podczas tegorocznego Festiwalu Filmowym w Cannes. Owszem piąta część filmowej serii o Indianie Jonesie oddaje hołd tytułom wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga, niestety całą swoją kreatywność zużywa na to, by bez większego namysłu kopiować te elementy oryginału, które kilka dekad temu zachwycały swoją pomysłowością, a które dziś wydają się archaiczne.
Mangold robi ukłon w stronę "pulpowego" Spielberga, ale tylko poprzez warstwę wizualną oraz techniczną i tempo prowadzonej przez siebie narracji. Fabuła schodzi na dalszy plan, co staje się kolejnym dowodem na to, że klasyków warto nie tykać, jeśli nie ma się na nie naprawdę dobrego i świeżego pomysłu.
"Artefakt przeznaczenia" zmierza absolutnie donikąd, a twórcy wpadają w sieć, którą sami na siebie zastawili. Poniekąd zachowują się tak jak emerytowany Indiana - nie rozumieją, że czasy są inne i kino - zamiast odgrzewanych kotletów - pragnie zmian, nowych doznań porównywalnych do tych, których w latach 80. XX wieku doświadczała publiczność po seansie "E.T" czy "Star Warsów".
Scenariusz "Indiany Jonesa i artefaktu przeznaczenia" polega na następującym schemacie: główny bohater ucieka przed złoczyńcą, później goni złoczyńcę i tak w koło Macieju. Finał miałby nawet ładunek emocjonalny, gdyby nie mało spektakularne zwieńczenie wątku Antykithiry, który potraktowano po tchórzowsku. A w nim właśnie tkwił potencjał na prawdziwe pożegnanie słynnego poszukiwacza przygód. Koniec końców morał umyka widzowi.
Jeśli zaś chodzi o tempo akcji, z początku angażuje ono widza. Na ekranie dzieje się wiele dobrego, lecz z każdym kolejnym pościgiem coraz bardziej kusząca staje się myśl, by zrobić sobie krótką drzemkę. W końcu i tak schemat przy każdej gonitwie jest taki sam. Indy ucieknie Vollerowi lub nazista archeologowi.
Harrisonowi Fordowi mówimy "papa"
Harrison Ford przez ponad dwie godziny gra samego siebie, co w jego przypadku nie jest żadnym zastrzeżeniem. Widać, że ponowna okazja do założenia kapelusza i strzelenia z bicza, sprawia mu wielką radość. Zresztą tworzy znakomity duet z przezabawną odtwórczynią Heleny, Phoebe Waller-Bridge ("Fleabag" i "Nie czas umierać"), która kradnie scenę po scenie. Oboje są swoimi przeciwieństwami - jak Gburek i Smefetka.
Jeszcze przed premierą głośno zrobiło się o tym, że na potrzeby filmu specjalnie odmłodzono Forda i z ręką na sercu mogę napisać, że technika CGI, którą wykorzystano, robi piorunujące wrażenie. Nie bójcie się, Harrison nie wygląda jak księżniczka Leia w "Rogue One" czy Robert De Niro w "Irlandczyku" Martina Scorsese.
Reszcie obsady nie dano większego pola do popisu, ponieważ w scenariuszu nakreślono ich postaci jako dość papierowe. Madsa Mikkelsena widzieliśmy już w rolach szemranych gości i jego Voller może co najwyżej pastować buty Le Chiffre'owi z "Casino Royale". Podobne odczucia mam wobec Boyda Holbrooka ("Narcos" i Koryntczyk z "Sandmana"), którego sprowadzono do roli tępego osiłka.
Fani Indiany Jonesa! Nie oczekujcie, a unikniecie rozczarowań
Miłośnicy "Indiany Jonesa" powinni porzucić wszelkie nadzieje i iść na seans bez żadnych wygórowanych oczekiwań. Lepiej potraktować ten film jako zabawny odpowiednik czytadła, bo jako taki świetnie się spisuje. Niemniej od epilogu wieńczącego pewną epokę spodziewałam się ciut więcej. Natomiast widzowie, którym dotąd nie po drodze było z serią, na pewno będą się dobrze bawić. Ba, dzieciaki z pewnością pokochają zrzędliwego Indianę.