"Barbie" nie będzie głupiutką komedią. Filmy Grety Gerwig pokazują prawdę o byciu dziewczyną

Ola Gersz
18 lipca 2023, 20:24 • 1 minuta czytania
Dlaczego świat aż tak bardzo czeka na premierę "Barbie"? Nie tylko z powodu kultowej lalki i... Kena, gwiazd w obsadzie, popowych hitów i wysokiego stężenia cudownego koloru różowego. Kinomaniaczki (i kinomaniacy) nie mogą doczekać się "Barbie", bo to nowy film Grety Gerwig, reżyserki, która jak nikt inny potrafi pokazać na ekranie autentyczną dziewczyńskość oraz kobiecość bez filtrów. Wszystko wygląda na to, że i hit z Margot Robbie będzie opowieścią o Uniwersalnej Dziewczynie.
Greta Gerwig to dziewczyństwo w pigułce Fot. Sylwester Kluczyński / naTemat // Lee Jin-man/Associated Press/East News

Jak to jest być dziewczyną? Hollywood długo odpowiadało na to pytanie, filtrując odpowiedź przez pryzmat i mężczyzn, i nierealistycznych standardów piękna. Dziewczyna musiała przejść obowiązkową metamorfozę (czytaj: zdjąć okulary i wyprostować włosy), aby otoczenie ją dostrzegło, a wymarzony chłopak się w niej zakochał. Jedynym cierpieniem dziewczyny było złamane serce i wredne koleżanki, a celem: znalezienie prawdziwej miłości.

Dziewczyńskość bywała upraszczana, infantylizowana, idealizowana albo demonizowana. Często wyśmiewana, bo bycie dziewczyną nie było cool, a najfajniejsza to ta, która "nie jest jak inne". Była kategoryzowana: brzydkie kaczątko, popularna cheerleaderka, dama w opałach, Manic Pixie Dream Girl, szalona eks. Dziewczyńskość była niezrozumiana. To tylko niechciany i zbędny wstęp do kobiecości, która też miała być odgórnie określona.

Nic dziwnego, kobiet-twórczyń zawsze było mniej w przemyśle filmowym, a filmy o dziewczynach robili mężczyźni. Gdy kobiety już dochodziły do głosu, a panowie w garniturach z wytwórni chcieli ich słuchać, pokazywały kobiecość od zupełnie innej strony: prawdziwej i niewyretuszowanej. Wywracały stereotypy na drugą stronę albo miażdżyły je w proch, jak Karen McCullah Lutz i Kirsten Smith, scenarzystki "Legalnej blondynki" (na podstawie książki Amandy Brown): pozornie głupiutkiej komedii o głupiutkiej, pustej blondynce, która w rzeczywistości jest feministyczną perełką.

Prawdziwą rewolucję zrobiła Sofia Coppola, która z premierą "Przekleństw niewinności" w 1999 roku stała się w przemyśle kinowym kobiecym objawieniem. Jej girlhood (w "Między słowami" czy "Marii Antoninie") było melancholijne, emocjonalne, wrażliwe, bogate wewnętrznie, skomplikowane. Było rozgardiaszem w dziewczęcych pokojach, nudą, smutkiem, zagubieniem. Było bólem, niczym w twórczości "Sylvii Plath", ale i ekstazą.

Dziś status nowej Sofii Coppoli ma Greta Gerwig, czyli kobieta, która 21 lipca da nam jedną z największych premier tego roku: "Barbie". Blockbuster Warner Bros. o kultowej lalce firmy Mattel mógłby być lekką, letnią komedią o ładnej blondynce, szeregiem wkurzających stereotypów lub PR-owym popfeminizmem na siłę, gdyby nie... Gerwig właśnie.

Reżyserka, a wcześniej aktorka ma bowiem misję: pokazać jak to jest być dziewczyną i kobietą. – Interesują mnie młode kobiety, interesują mnie kobiety w średnim wieku, interesują się mnie kobiety, kropka. Może nie na zawsze, ale na razie – mówiła w wywiadzie w "Financial Times" w 2018 roku.

"Lady Bird", czyli Greta Gerwig celebruje (zwyczajną) dziewczyńskość

Greta Gerwig zaczynała jako aktorka, a jej bohaterki zawsze wyróżniały się autentycznością i naturalnością. Nie były kobietami jak z okładek kolorowych magazynów, kobietami idealnymi. Postaci, która grała w filmach Noaha Baumbacha zawsze wyłamywały się schematom i były ożywczo zwyczajne, takie jak ty, twoja siostra i przyjaciółka.

Jak Frances Ha, tytułowa bohaterka czarno-białego komediodramatu z 2012 roku, która była tancerką, spała kątem u znajomych, bo zawsze miała problemy z pieniędzmi, oddaliła się od najlepszej przyjaciółki, gdy ta związała się z facetem i nazywała się "nierandkowalną". Zresztą Frances została stworzona przez Gerwig, bo ona i Baumbach, jej obecny partner życiowy, odkryli, że świetnie pisze im się razem scenariusze (Gerwig chciała zostać dramaturżką, ale nie dostała się na studia i skończyła filologię angielską oraz filozofię). Tak powstały jeszcze "Mistress America" czy właśnie "Barbie".

Gerwig stała się znana jako scenarzystka i aktorka, która gra normalne kobiety, a nie wytwory wyobraźni producentów, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Tak było w "Loli Versus", "Planie Maggie", "Kobietach i XX wieku". Ale po latach grania postanowiła zrobić swój własny film: sama napisać scenariusz i sama go wyreżyserować (jej debiutem reżyserskim były "Noce i weekendy" z Joe Swanbergiem).

I tak powstała "Lady Bird", która była prawdziwą rewolucją w kinie o młodych dziewczynach. Komediodramat o uczennicy katolickiego liceum był świeżym, szczerym i... przyziemnym spojrzeniem na bycie nastolatką, którego w kinie brakowało niczym powietrza. Jasne, wychowałyśmy się na kultowych dziś filmach o nastoletnich dziewczynach – "Clueless", "Zakochanej złośnicy", "Romeo i Julii", "Klubie winowajców", "Wrednych dziewczynach" – ale z żadnym widzki nie mogły utożsamić się tak jak z opowieścią o różowowłosej Christine "Lady Bird" McPherson.

Dlaczego? Bo Gerwig pokazała dojrzewanie w całej jego zwyczajności, rezygnując z utartych filmowych motywów i skupiając się na detalach, które wcześniej wszyscy pomijali. W "Lady Bird" jest krępująco, dziwacznie, emocjonalnie, gwałtownie, a nastoletniość nie jest ani ośmieszana, ani pokazana zbyt na serio.

Są pierwsze miłości, z których żadna wcale nie będzie poważna (do czego lubi nas przekonywać kino dla nastolatków), jest nastoletni bunt, który po latach nieco nas śmieszy. Jest przekonanie o własnej lepszości i nieomylności, samodzielnie farbowane włosy, niezręczny pierwszy raz, typowo nastoletni egocentryzm, mimo że przecież nie wiemy zupełnie nic.

A przede wszystkim jest skomplikowana i niejednoznacznie relacja z matką, z którą – jak Lady Bird niestrudzenie walczyłyśmy. A właściwie to walczyłyśmy z samą sobą, bo widziałyśmy w sobie swoją rodzicielkę i to przerażało nas najbardziej.

Lady Bird jest uparta tak samo, jak Marion – która chyba pierwszy raz w filmach dla nastolatków nie jest papierową postacią matki, która jest albo aniołem, ani demonem. Jest taką matką, jaką miała i ma większość z nas: z wadami i zaletami, wkurzającą i czułą, oceniającą i nieumiejącą zrozumieć, ale zwyczajnie niemającą pojęcia, jak rozmawiać ze zbuntowaną córką, która o wszystko ją obwinia.

Cudownie było zobaczyć dziewczęce dojrzewanie bez instagramowych filtrów. Bo przecież bycie nastolatką to górnolotne myśli, traktowanie siebie ze śmiertelną powagą, głupie decyzje, kłótnie z przyjaciółką, marzenia o wspaniałym życiu w wielkim mieście i przekonanie, że każdy chłopak będzie tym jedynym, bo przecież nauczyły nas tego ulubione filmy.

Gerwig pokazuje to wszystko z czułością, sentymentem i na trzeźwo. Niby "Lady Bird" to tytuł, jakich było już wiele, ale w rzeczywistości to jedyny w swoim rodzaju film o dojrzewaniu kobiety. To celebracja dziewczyńskości w całym jej chaosie, a solowy debiut Gerwig stał się kamieniem milowym w kinie kobiecym. Nie tylko był sukcesem artystycznym, ale również udowodnił Hollywood, że filmy o kobietach i dla kobiet mogą być kasowym sukcesem i warto w je inwestować, o czym Gerwig wielokrotnie mówiła.

Greta została piątą kobietą w historii, która zdobyła nominację reżyserską do Oscara (zgarnęła też nominację za scenariusz), sama "Lady Bird" walczyło też o tytuł filmu roku oraz o nagrody dla dwóch aktorek: Saoirse Ronan, czyli tytułowej Lady Bird oraz Laurie Metcalf, czyli jej matki. Gdy wydawało się, że lepiej nie będzie, Gerwig nakręciła "Małe kobietki" i... znowu to zrobiła.

"Małe kobietki" Grety Gerwig, czyli Uniwersalna Dziewczyna w XIX wieku

"Małe kobietki" to klasyka literatury amerykańskiej z 1868 roku, kultowa powieść dla dziewcząt jak "Ania z Zielonego Wzgórza", "Heidi" czy "Polyanna". To opowieść o czterech siostrach – statecznej i rozważnej Meg; niekonwencjonalnej chłopczycy Jo, która marzy o byciu pisarką; dumnej, próżnej Amy i wrażliwej Beth – dorastających w Massachusett czasach wojny secesyjnej.

Przed wersją Gerwig powieść Louisa May Alcott adaptowano aż siedem razy, a w świadomości większości ludzi najlepszą możliwością wersją są "Małe kobietki" z 1994 roku z Winoną Ryder, Susan Sarandon, Kirsten Dunst, Claire Danes, Christianem Balem, Trini Alvarado i Gabrielem Byrne. Nawet dwa lata przed premierą "Małych kobietek" Grety Gerwig BBC zrealizowało miniserial z gwiazdą "Stranger Things" Mayą Hawke w roli Jo.

Co nowego można zrobić z tak wyeksploatowanym materiałem źródłowym, który żyje w kolejnych pokoleniach kobiet (nie tylko Amerykanek)? Greta Gerwig pokazała, że wiele. Zaangażowała gwiazdy (Saoirse Ronan, Emma Watson, Florence Pugh, Eliza Scanlen, Laura Dern, Timothée Chalamet, Meryl Streep, Bob Odenkirk, James Norton, Louis Garrel, Chris Cooper) i znowu stworzyła coś, czego wcześniej nie było.

Jak? Zrobiła śledztwo. Odkryła, że Alcott, która sama nigdy nie wyszła za mąż, chciała innego losu dla swoich bohaterek. W latach 60. XIX wieku miała jednak dwa wyjścia: albo znajdzie im mężów, albo je uśmierci, bo ówczesne społeczeństwo nie widziało dla kobiet innej drogi. Na Alcott naciskali i wydawcy, i czytelnicy, którzy błagali, aby Jo wyszła za swojego przyjaciela Lauriego.

"Cztery naprawdę utalentowane, dziwaczne dziewczyny, które były ambitne, zabawne, rywalizujące i trochę szalone", jak nazwała je Gerwig w "The New York Times", zostały uwięzione w czasie. Czekała je albo śmierć, albo rozczarowujący mężowie. Alcott to zirytowało, dlatego w drugiej części, "Dobrych żonach", zrobiła wszystkim na złość.

Owszem, tak jak chciał jej wydawca, wydała Jo za mąż, ale za... mało przyjemnego niemieckiego profesora w średnim wieku, który krytykował jej twórczość. Z kolei Laurie poślubił najmniej lubianą siostrę Amy. Czytelnicy byli skonfundowani, podobnie zresztą jak późniejsi twórcy adaptacji, którzy próbowali łagodzić oba dziwaczne wątki, jak tylko mogli.

Co zrobiła Gerwig? Nie tylko jeszcze je wyeksponowała (chociaż starszego profesora zamieniła na młodszego przystojniaka Louisa Garrela), ale połączyła Alcott i Jo w jedną postać, tworząc meta zakończenie. Zakończenie, w którym najważniejsze były kobieca ambicja i... pieniądze (Gerwig opisywała swój film, jak opowieść o "sztuce, kobietach i pieniądzach"). Wówczas, w XIX wieku, kobieta mogła liczyć tylko na bycie utrzymaną przez męża, a jeśli chciała – jak Jo i Alcott – być artystką i utrzymać się sama, musiała być gotowa na walkę i... rozczarowanie.

U Gerwig Jo i Amy są gotowe na ustępstwa, ale właśnie w imię pieniędzy, bez których, jak przecież same dobrze wiemy, nasza wymarzona przyszłość rozsypuje się w proch. Jak u sióstr March.

Jo, tak jak Louise May Alcott, wyda więc bohaterkę swojej powieści za mąż (bo, jak twierdzi wydawca, nikt nie kupi książki o starej pannie), ale pod warunkiem większej zapłaty. A Amy postanowi wyjść bogato za mąż, bo po pierwsze, wie, że nie ma wystarczającego talentu malarskiego, aby starać się o własną karierę, a po drugie, musi utrzymać rodziców i siostry. Jeśli i tak musi znaleźć sobie męża, to niech przynajmniej będzie bogaty. Gorzkie, ale przecież prawdziwe również i dziś.

Gerwig pierwsza zauważyła uwięzienie Alcott i sióstr March. Poszerzyła świat "Małych kobietek", ale przede wszystkim unowocześniła i zuniwersalizowała XIX-wieczną powieść. Wszystkie bohaterki, owszem, żyły ponad wiek temu, ale ich emocje, dylematy, lęki, marzenia nie mają daty ważności. Joe, Meg, Amy i Beth są znowu jak my, młode dziewczęta, a potem kobiety, które spoglądają z sentymentem albo goryczą w młodość wypełnioną ideałami.

"Małe kobietki", które są znakomitym filmem i były niesamowitym sukcesem w każdym tego słowa znaczeniu (pięć nominacji do Oscara, Oscar za kostiumy) ugruntowały pozycję Gerwig jako jednej z najoryginalniejszych, najbardziej ekscytujących współczesnych reżyserek, ale również twórczynię tropu Uniwersalnej Dziewczyny, jak nazwała go youtuberka Broey Deschanel. Czyli bohaterki, która nie jest wariacją na temat kobiety czy wyobrażeniem na jej temat, ale po prostu kobietą: współczesną, uniwersalną, zwyczajną.

O czym będzie "Barbie"? Znając Gerwig, o tym, jak być kobietą

"Barbie" będzie miała premierę 21 lipca, a fani Gerwig zacierają ręce. Scenarzystka i reżyserka naprawdę umie opowiadać historie, tworzyć złożone, realne postacie (kiedyś powiedziała, że każdy bohater powinien być napisany tak, że zasługiwałby na własny film) i zadziwiać widza. Jej styl reżyserowania trudno porównać z jakimkolwiek innym. Dlatego nie ma wątpliwości, że film o Barbie wcale nie będzie jedynie filmem Barbie.

Greta nie byłaby sobą, gdyby stworzyła jedynie blockbuster o kultowej lalce. Nie, film, który z pewnością będzie hitem lata, będzie czym o wiele więcej. O czym? Teorii jest sporo: o Ameryce, religii, zabójstwie Boga, kobiecości.

To trzecie raczej nie pozostawia wątpliwości: to znowu film o kobiecie, ale również o wykreowanej przez popkulturę kobiecie stawianej nam za ideał. Ideał, na którym wychowały się kolejne pokolenia kobiet.

Czy Barbie w wersji Grety Gerwig również będzie Uniwersalną Dziewczyną? Wszystko na to wskazuje. Zwłaszcza że w filmie z Margot Robbie i Ryanem Goslingiem Barbie nie jest tylko jedna. Barbie będzie wiele, a każda z nich będzie różnorodna, jak wszystkie dziewczyny i kobiety. Jest to wierne nie tylko współczesnemu feminizmowi, ale również obecnej polityce firmy Mattell, która od kilku lat tworzy zróżnicowane Barbie: o różnych kolorach skóry, włosach, sylwetkach, zawodach, stylach.

– Lubię brać coś z gatunku, który znamy (...) oraz podważać to w jakiś sposób. Oczywiście dążę do tego, żebyście czuli się usatysfakcjonowani historią (...) ale nie chcę, żeby ta historia odhaczała wszystkie punkty, o których pomyślicie. Lubię podnosić oczekiwania, następnie je obalać, a następnie spełniać je w inny sposób. Tak, żebyś czuł, że był to pełny posiłek, ale jednak nieoczekiwany. Była w nim gałka muszkatołowa. Filmy powinny być zaskakujące, ale w jakiś sposób nieuniknione – mówiła Greta Gerwig w "The New York Times" przy okazji premiery "Małych kobietek".

Dlatego szykujcie się na niespodziewany film, w którym kobiety mogą być po prostu kobietami. Takimi jak my.