Widziałam "Barbie" i to ładny obrazek. Czegoś mi zabrakło, ale... wybaczam Margot i Ryanowi
O czym jest film "Barbie" Grety Gerwig? (RECENZJA BEZ SPOILERÓW)
Dotąd każdy dzień Barbie był idealny i polegał na tym samym. Najpierw budziła się w różowej willi i witała się z pozostałymi imienniczkami, szła na plażę, gdzie nieudolnie próbował poderwać ją Ken, a wieczorem urządzała u siebie na kwadracie huczną imprezę z kulą dyskotekową, którą wieńczyła babskimi pogaduszkami.
Pewnego poranka bohaterka budzi się z nieświeżym oddechem, skołtunionymi włosami oraz nihilistycznymi myślami, i zamiast stanąć na palcach (jak na faktyczną lalkę przystało), staje na płaskiej stopie.
Blondwłosa Barbie (zwana w barwnym Barbielandzie "stereotypową") musi odbyć podróż do prawdziwego świata, by dowiedzieć się, dlaczego traci swoją tożsamość. Pudrowym kabrioletem zabiera się z nią Ken, który - podobnie jak jego sympatia - odkrywa powolutku, kim tak naprawdę chce być.
Greta Gerwig zamienia dziewczęcość na girl boss
Wyzwanie, jakiemu stawia czoła filmowa bohaterka, przypomina poniekąd zadanie, jakie od Warner Bros. otrzymała Greta Gerwig. Dla reżyserki "Lady Bird" i "Małych Kobietek" komedia muzyczna "Barbie" jest pierwszym podejściem do tworzenia blockbusterów. Znając wcześniejszą twórczość filmowczyni, nie sposób nie zauważyć, że praca przy wysokobudżetowej / mainstreamowej produkcji wpłynęła znacząco na jej styl. W końcu nie można mieć ciastka i zjeść ciastka - tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, że decyzyjność w sprawach związanych z realizacją filmu o Barbie miała nie tylko Gerwig i zatrudniająca ją wytwórnia, ale i firma Mattel, która produkuje słynne lalki.
Do uniwersalnej dziewczęcości, za którą chwalono dotychczas Gerwig, dodano zbitkę innych odmian feminizmu. Na płaszczyźnie narracyjnej, jak i wizualnej znajdziemy w "Barbie" m.in. odwołania do tak zwanej girlboss, czyli kobiety walczącej z patriarchatem, ale - według części feministek - opowiadającej się za kapitalizmem, i "hiperkobiecej" estetyki bimbocore. Wszystko to prowadzi do morału starego jak świat, który brzmi: "możesz być, kim chcesz". I nie, nie dotyczy on wyłącznie dziewczyn, ale i chłopców, których fabuła nie traktuje wcale tak surowo, jak sądziła prawica.
Reżyserka prowadzi scenariusz tak, by niesione przez nią przesłanie dotarło do jak najszerszego grona odbiorców, lecz przez to, że skupia się bardziej na ogólnikach niż szczegółach (nie wnika głębiej w problematykę choćby szklanego sufitu lub seksualizacji kobiet), jej film prędzej można nazwać satyrą bez doniosłego podtekstu niż rzetelnym komentarzem społecznych trendów. Czy to źle? Wiedząc, na co stać Gerwig, można poczuć lekkie rozczarowanie, ale blockbustery mają to do siebie, że wybierają prostszą drogę do celu.
"Barbie" nie potrzebowała zawoalowanej puenty, ale gdyby taką posiadała, zapewne opuściłabym salę kinową z gonitwą myśli, która nie dawałaby mi spokoju przez najbliższych kilka godzin (i bardzo dobrze). A tak wyszłam z seansu z chęcią wyściskania wszystkich dziewczyn (chłopców też) i nieodpartą potrzebą zakupu lalki Margot Robbie lub Ryana Goslinga.
Product placement jak ta lala
I właśnie! Marketing w "Barbie" ma się dobrze. Firma Mattel zrobiła dokładnie to, co uczynił niedawno Netflix, wprowadzając do serialu "Czarne lustro" autoironiczny żart w postaci Streamberry. Producent zabawek ociepla swój wizerunek, wołając do widzów: "Patrzcie, mamy do siebie dystans". Dla krytyków kapitalizmu i korporacji będzie to niełatwy seans.
Narracja u Gerwig powołuje do życia zbiorowe wyobrażenie laleczek Barbie. Dialogi mieszkańców Barbielandu nie przypominają poważnych rozmów dorosłych ludzi, lecz niezręczne i niewinne dialogi, jakie usłyszymy z ust bawiących się dzieci. Barbie oraz Ken bez szwanku zlatują z drugiego piętra, kąpią się pod prysznicem, z którego leci niewidzialna woda, i piją pomarańczowy sok, którego nie ma. Są ukłonem w stronę wszystkich dziewczynek i chłopców, którzy w dzieciństwie traktowali laleczki jak swoich najlepszych przyjaciół.
Barbieland to Kraina Oz, która zmaga się z własnymi demonami. Od prawdziwego świata różni ją tylko kolorowy plastik i brak brzydoty. Nawiązanie do "Czarnoksiężnika z Oz" nie jest bezpodstawne, gdyż film Gerwig odwołuje się do tego klasyka poprzez scenografię (zwłaszcza przez kadry symbolizujące portal między słodką utopią i depresyjnym 2023 rokiem) i musicalowymi wstawkami.
Millenialsi będą bić brawa na sali, widząc nostalgiczną laurkę, jaką reżyserka zrobiła na cześć ich szkolnych czasów. Piosenki śpiewane przez Kenów to kwintesencja ery boysbandów. Z głośników leci one hit wonder zespołu Aqua i pada nawet żart o "Dumie i uprzedzeniu" z Colinem Firthem w roli pana Darcy'ego. W "Barbie" bezsprzecznie czuć nutkę tęsknoty za latami 90. i 00.
Gosling śmieszy jako Ken, Robbie smuci jako Barbie
Jeśli chodzi o aktorstwo, Ryan Gosling ("Blade Runner 2049" i "La La Land") jako Ken to komediowy geniusz, który nie musi się zbytnio starać, by wywołać salwy śmiechu na kinowej sali. Mówienie, że zasługuje na Oscara, jest jednak lekką przesadą. Chwilami miałam wrażenie, że przesadzał z nadmierną teatralnością. Wiem, wiem, to pasuje do jego bohatera, ale czasem mniej znaczy lepiej.
Margot Robbie ("Wilk z Wall Street" i "Pewnego razu... w Hollywood") jako stereotypowa Barbie wywołuje u nas emocje porównywalne do tych, jakie czujemy, gdy widzimy, jak życie po raz pierwszy daje dziecku w kość. Przez cały seans mamy ochotę ją przytulić, otrzeć łzę z policzka i powiedzieć jej, że ból minie (jak matki pocieszające córki). Ken śmieszy widzów do łez, Barbie zaś doprowadza ich do płaczu ze smutku. Jeżeli miałabym dać któremuś z nich nagrodę Akademii Filmowej, postawiłabym na australijską blondi.
Reszta obsady, w której pojawiają się takie nazwiska jak Kate McKinnon ("Ostra noc"), Issa Rae ("Spider-Man: Poprzez multiwersum"), Ncuti Gatwa ("Sex Education"), a także Simu Liu ("Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni"), trzyma poziom, ale na wyróżnienie spośród nich zasługuje America Ferrera (aka Brzydula Betty). Jej monolog o tym, czym jest kobiecość, to jeden z najmocniejszych momentów, jakich uświadczymy w filmie. Miłośnikom "Małych kobietek" z Saoirse Ronan zakręci się łezka w oku - scena przypomina sekwencję, w której Jo March wścieka się na dyskryminację kobiet.
W "Barbie" Greta Gerwig zderza ze sobą dwa zupełnie różne światy. Jeden z nich to pseudofeministyczna utopia rządzona przez lalki, drugi zaś szara patriarchalna rzeczywistość, w której to mężczyźni są górą. Znakomita Margot Robbie i przezabawny Ryan Gosling przeprowadzają swoje postaci przez rwącą rzekę zwaną kryzysem egzystencjalnym i mimo prób odkrycia czegoś przełomowego w dyskusji o równouprawnieniu, po seansie widz może odnieść wrażenie, że spędził dwie godziny na oglądaniu ładnych obrazów, które zna na pamięć.
I tak jak napisałam wcześniej, nie wszystkie dzieła kinematografii muszą być pogłębione. Czasem wystarczy prostota i trochę ludzkich emocji.
Ta recenzja powstała w trakcie strajku aktorów i scenarzystów w Hollywood. Więcej na ten temat przeczytacie m.in. w tekście: "Najpierw scenarzyści, teraz aktorzy. Kolejny strajk w Hollywood uderzy w te filmy" i "Strajk scenarzystów w USA odbije się nam czkawką. Ostatnim razem skrócono m.in. "Breaking Bad".
Czytaj także: https://natemat.pl/498863,barbie-nie-bedzie-glupie-filmy-grety-gerwig-i-kobiety