Richardson pełniła rolę żony zaufania podczas wyborów. "Były różnego typu nadużycia"

Joanna Stawczyk
16 października 2023, 13:55 • 1 minuta czytania
15 października, w dniu wyborów parlamentarnych Monika Richardson sprawdziła się jako żona zaufania. Na Instagramie podzieliła się z fanami tym doświadczeniem. W najnowszym wywiadzie opisała natomiast bardziej szczegółowo atmosferę i kulisy wydarzenia, zaznaczając, że przez referendum, w sztabach było sporo zamieszania. Stwierdziła też, że "pogwałcona została pierwsza i nadrzędna zasada każdych wyborów powszechnych".
Richardson pełniła rolę żony zaufania podczas wyborów. Kulisy głosowania Fot. Instagram.com / @monikarichardson

Richardson pełniła rolę żony zaufania podczas wyborów. Kulisy głosowania

15 października wiele znanych twarzy - ludzi kultury, sztuki, sportu oraz celebrytów - relacjonowało swoje wizyty w lokalach wyborczych. Jedni dodawali zdjęcia, drudzy filmy. Instagram był właściwie zdominowany tego typu postami.


Monika Richardson, która prywatnie jest dumną mamą dwójki już dorosłych pociech: 22-letniego Tomasza i 19-letniej Zofii, pochwaliła się, że w niedzielę działała jako żona zaufania, reprezentując komitet wyborczy na warszawskim Żoliborzu.

Jej rola polegała na monitorowaniu procesu głosowania, aby zapewnić jego prawidłowość. Bycie "żoną" lub "mężem" zaufania to nic innego jak uważne obserwowanie możliwych naruszeń, które mogłyby negatywnie wpłynąć na wyniki.

Na łamach Plejady podzieliła się swoimi refleksjami związanymi z dniem wczorajszym. Opublikowała także zdjęcia swoich dzieci, pokazując, że obydwoje skorzystali ze swojego przywileju i oddali głos.

– Niewątpliwie ogromnym błędem było połączenie wyborów z referendum, ponieważ wywołało to ogromne zamieszanie i konfuzję wśród wyborców. Po pierwsze, pogwałcona została pierwsza i nadrzędna zasada każdych wyborów powszechnych, czyli zasada tajności – stwierdziła dziennikarka, niegdyś związana z TVP.

Richardson doprecyzowała, o co jej chodzi: – Ten, kto mówił głośno i wyraźnie bez referendum, a to się zdarzało bardzo często, od razu był identyfikowany jako wyborca opozycji. Ten, który nic nie mówił i podpisywał, od razu był wyborcą PiS albo Konfederacji.

– Bardzo wielu ludzi jednak się myliło. To znaczy, nie mówiło na czas, że chcą bez referendum. Później chcieli zwrócić karty w komisji i w zależności od tego, na kogo trafiło, to udawało się zwrócić lub nie. Krótko mówiąc, powodowało to różnego typu nadużycia. Również trudność emocjonalna, ponieważ tak naprawdę każdy z nas ma jakiś światopogląd. Zresztą każdy był w tej komisji z ramienia jakiejś partii czy też sympatyzował z jakimś ugrupowaniem, więc albo w jedną stronę te emocje były zbyt duże, albo w drugą – tłumaczyła.

Dziennikarka została zapytana o to, jaka atmosfera panowała w komisjach. Tutaj nie miała żadnych zarzutów.

– Była absolutnie cudowna. Taka jak w 1989 r., kiedy odbywały się częściowo wolne wybory i to było niesamowite dla mnie zupełnie. Ja sobie przypomniałam, jak jeszcze w 1990 r. pisałam maturę i to był taki początek nowej Polski. Taka nadzieja, która znowu w ludzi wstąpiła, że mimo iż panuje w Polsce komunizm, jesteśmy wciąż w PRL-u, to nie wszystko stracone. Nawet te częściowo wolne wybory, które dawały nam przecież, przypominam, tylko jedną trzecią w parlamencie, to jest coś, o co warto walczyć – powiedziała.

Co z uczciwością ludzi w komisji? – Ta praca była bardzo ciężka, ale komisja pracowała sprawnie, kompetentnie. Wiedziałam, że ta komisja działa po prostu fantastycznie i że są tam ludzie uczciwi i absolutnie etyczni, więc nie miałam takiego bólu, żeby musieć patrzeć wszystkim na ręce – oświadczyła.

– Naprawdę mam teraz takie przekonanie, że ludzie poszli do wyborów, bo zdali sobie sprawę z tego, że każdy głos się liczy. I nawet jeśli jest to 30 proc. wyborców PiS-u, każdy ma prawo wybierać zgodnie ze swoim sumieniem i światopoglądem, to nie mają prawa w tym kraju rządzić, ponieważ są to rządy mniejszości. Z tego sobie ludzie zdali sprawę i dla mnie to jest największy objaw tych wyborów – podkreśliła w rozmowie z Plejadą.

Warto nadmienić, że jeszcze przed wyborami Richardson przekazała, że jej córka wyjeżdża do Wielkiej Brytanii, gdzie będzie się uczyć. Przy okazji nie omieszkała jasno zaznaczyć swoich poglądów politycznych.

Dała do zrozumienia, że nie chce, aby dalej rządził PiS, ale jeśli tak się ewentualnie stanie, to ona sama nie zamiesza pakować walizek i opuszczać ojczyzny. "Nie, nie wyjeżdżam z Polski. Nie zamierzam ulegać dyktaturze matołków. Niejedno już w tym kraju przeżyłam, przeżyję i to. A że czasem smutno, trudno" – zaznaczyła.

"Może moja Zośka będzie jeszcze mogła wrócić do wolnej, egalitarnej, demokratycznej ojczyzny. Pierwsza szansa na powrót państwa prawa: 15 października. Nie prześpijmy tej szansy" – zwróciła się do obserwatorów.