"Arcane" powinni obejrzeć WSZYSCY – nawet ci, którzy nie lubią animacji. To prawdziwe arcydzieło

Zuzanna Tomaszewicz
26 listopada 2024, 19:06 • 1 minuta czytania
Arcydziała rzadko spadają z nieba i jeszcze rzadziej trafiają do streamingu. Widzowie są przyzwyczajeni do tego, by najlepszymi serialami dla dorosłych nazywać te aktorskie. "Arcane" zmienia nieco reguły gry, serwując nam nie tylko ręcznie malowaną, eklektyczną animację, ale i rewelacyjny scenariusz, który – pomimo drobnych wad – jest klasą samą w sobie. Powiedzieć, że każdy (bez wyjątku) powinien zrobić sobie tę przyjemność i dotrwać do finału, to jak nie powiedzieć nic.
Finał "Arcane" jest rewelacyjny (RECENZJA) Fot. materiał prasowy Netflix

Piltover i Zaun – jedno jest innowacyjnym i prosperującym miastem, drugie zaś podległą mu dzielnicą, w której liczy się przetrwanie. Tak w "Arcane", pierwszym serialu animowanym na kanwie gry League of Legends, zderzają się ze sobą dwa zupełnie różne (niegdyś zjednoczone) światy. Pierwszy sezon rozpoczął się od snucia opowieści o dwóch osieroconych siostrach z podziemia, Vi i Powder, oraz dwóch wynalazcach, Jayce'ie i Viktorze, którzy pomimo nauki w prestiżowej akademii także mierzą się z mniejszym lub większym klasizmem.


Na zasadach kontrastu, paralelizmu, a także prefiguracji (zjawisko zawierające cechy czegoś, co nastąpiło później, i będące jak gdyby tego zapowiedzią) twórcy serialu, Christian Linke oraz Alex Yee, skomponowali wielowątkową fabułę, która poprzez bardzo ludzkich bohaterów, często szkodzących innym wbrew swoim ideałom, na nowo stara się zdefiniować pojęcie moralności. Scenariusz po cichu, w każdym odcinku zadaje więc pytanie, czy dobre intencje z zasady czynią z nas dobrych ludzi.

Recenzja finału serialu "Arcane"

W drugim i zarazem finałowym sezonie "Arcane" mierzymy się z pokłosiem działań Jinx (dawniej Powder), która posyła w kierunku sali obrad rakietę z klejnotem hextech, tym samym niwecząc jakiekolwiek przyszłe plany na rozejm Piltover z Zaunem.

W pierwszych odcinkach napięcie między dzielnicami przybiera na sile, a Caitlyn, córka zabitej przez wybuch członkini rady, planuje wendetę na Jinx. Cykl przemocy nadal pozostaje w ruchu. Mieszkańcy Piltover, zaślepieni chęcią stłumienia nawet najmniejszych przejawów oporu w Zaunie, nie zdają sobie sprawy z prawdziwego zagrożenia, którym jest niestabilny rdzeń hex (połączenie technologii i magicznych run). To za jego stworzenie odpowiadają Jayce i Viktor.

Finał, czyli akt trzeci (trzy ostatnie odcinki), splata ze sobą wszystkie większe wątki z tymi pomniejszymi, potęgując akcję do granic możliwości. Niektórym widzom z pewnością nie przypadnie do gustu tempo narracji, które momentami gna na łeb na szyję, ale nie ujmuje przy tym walorom fabularnym.

"Na wojnie nie ma zwycięzców", czyli magia storytellingu

Na poznanie najważniejszych bohaterów – ich motywacji, pragnień, traum – mieliśmy cały pierwszy sezon, a także połowę drugiego. Końcówka drugiej odsłony jest dla nich zatem ostateczną próbą przeciwstawienia się własnym lękom. Wszyscy – bez wyjątku – są bronią w czyichś rękach (co jest faktycznym motywem w serialu) i chcą zerwać się z łańcuchów społecznych konwenansów, oczekiwań najbliższych czy przeszłości.

Dziewiąty odcinek może wydawać się bombastyczny ze względu na swoją skalę, dlatego też porównań do "Avengersów" nie przeskoczy. I tu trzeba jasno podkreślić, że Marvel Cinematic Universe nie ma żadnego podjazdu do "Arcane", gdyż – co pokazują zresztą ostatnie lata – jego ekspresyjność polega na nadmiernej ekspozycji, czyli mówieniu, a nie pokazywaniu. W hicie serwisu Netflix i Riot Games każde słowo ma znaczenie, jest elementem większej narracyjnej układanki, równie ważnym co kadry, scenografia czy muzyka.

Scenariuszowy fenomen "Arcane" opiera się również na subtelnym metakomentarzu społecznym. Pojedyncze urywki – pokazujące przykładowo śmierć pobocznej postaci, której imienia nawet nie zdążyliśmy poznać – potrafią dać nam szersze spojrzenie na problemy Piltover i Zaun, a tym samym na problemy prawdziwego świata. Wojna, bo o nią się tutaj rozchodzi, nie oszczędza ani symboli walki o niepodległość, ani bezimiennych ochotników. To dzięki magii storytellingu potrafimy czuć tyle samo empatii do zwykłego pionka, jak i szachowej królowej.

Twórcy od pierwszego sezonu bawili się dramatem. Wpierw inspirowali się antyczną tragedią, a potem zastąpili ją szekspirowską – fatum było systematycznie wypierane przez ludzkie namiętności. Mając to na uwadze, "Arcane" skończyło się dokładnie tam, gdzie powinno się skończyć. Jeśli ktoś oczekiwał szczęśliwego zakończenia, to znaczy, że nie oglądał uważnie. Wszystkie znaki na niebie mówiły, że pożegnanie z Jinx, Vi, Caitlyn, Jaycem, Viktorem, Mel i Ekko będzie słodkogorzkie.

Drogie pętle są lepsze od taniego CGI

Pierwszym, co rzuca się w oczy podczas seansu serialu Netfliksa (zanim na dobre wsiąkniemy w fabułę), jest przepiękna animacja, na której Riot Games wcale nie oszczędzało. Artyści z francuskiego studia Fortiche Production malowali kadry ręcznie, ale cyfrowo; oprócz efektów 3D korzystali też z techniki 2D, która pojawia się m.in. w scenach z eksplozjami. Łącząc realizm z kreskówkową kreską i tworząc eklektyczną zbieraninę przeróżnych stylów artystycznych, twórcy sięgnęli wyżyn immersji.

Przypomnę, że słowo w "Arcane" ma taką samą siłę rażenia co animacja, która wypełnia niedopowiedzenia i posługuje się wizualnymi paralelami, które uzupełniają narracyjne zmiany, jakie zachodzą w bohaterach.

W dziełach Fortiche Production, które i tak wypracowało sobie własną kreskę, dostrzeżemy nawiązania do biblijnej ikonografii, twórczości Zdzisława Beksińskiego czy różnych stylów architektonicznych XIX-XX wieku (do Art nouveau reprezentującego budynki w Zaun i następującego po francuskiej secesji art déco, które widoczne jest w bogatszej części Piltover). Każda scena wyraża więc więcej niż tysiąc słów, wystarczy tylko wytężyć wzrok.

"Arcane" straciłoby cały swój urok, gdyby zrobiono z niego produkcję live-action. Kwota 250 mln dolarów, jaką dano w budżecie twórcom adaptacji LoL-a, robi kolosalne wrażenie, ale jedno jest pewne – opłaciło się.

Wyjęte prosto z teledysku

Serial animowany o Vi i Jinx przypomina momentami muzyczne teledyski, które można potraktować jako pewną tradycję League of Legends. Grę często reklamowały znane zespoły i tak też się stało w przypadku "Arcane". W finałowym akcie w szczególności wyróżniły się utwory "Ma Meilleure Ennemie" belgijskiego piosenkarza Stromae i "The Line" amerykańskiego duetu Twenty One Pilots. Piosenki napisano z myślą o hicie Netfliksa.

Piękny obrazek "Arcane" dopełnia doskonały dubbing (zarówno oryginalny, jak i polski), który sprawia, że mieszkańcy kontynentu Valoran są jak żywi. W Vi wciela się Hailee Steinfeld ("Prawdziwe męstwo"), w Jinx – Ella Purnell ("Yellowjackets"), w Caitlyn – Katie Leung (Cho Chang z "Harry'ego Pottera"), w Jayce'a – Kevin Alejandro ("Lucyfer"), w Viktora – Harry Lloyd (Viserys z "Gry o tron"), a w Ekko – Reed Lorenzo Shannon ("Dzicz").

Myślę, że minie sporo czasu, zanim jakiekolwiek inne dzieło popkultury przebije "Arcane". Nie trzeba być wielkim miłośnikiem animacji, by znaleźć ukojenie w tym serialu. Po seansie wciąż czuję niewysłowioną pustkę, która miesza się z zachwytem nad tym, co zobaczyłam. Pomimo kilku rys historia Piltover i Zaun zostanie zapamiętana jako arcydzieło.

Czytaj także: https://natemat.pl/578180,final-serialu-arcane-na-netflix-czy-bedzie-trzeci-sezon-o-vi-i-jinx