Najpierw wspomnienie. Był 26 września 1977 roku. Mam cholerną pamięć do dat, pamiętam nawet te, które chciałbym zapomnieć, a te, które chcę pamiętać pamiętam doskonale. Owego 26 września 1977 roku przyjechałem po raz pierwszy do
Warszawy. Z daleka, z mojej Zielonej Góry. Warszawa nie była dla mnie stolicą Polski. Była czymś więcej, światem, jakimś lepszym światem. Mieszkając 80 kilometrów od granicy z Niemcami wciąż nie byłem sobie w stanie wyobrazić ZACHODU. By powąchać Zachód, musiałem więc pojechać na wschód. Niech mi więc wybaczą patrioci - antykomuniści, niech mi wybaczy minister Sikorski, co pałac chce zburzyć. Jak jakieś 15 kilometrów od Warszawy zauważyłem w oddali kontury Pałacu Kultury i Nauki (imienia Józefa Stalina, choć imię owo i nazwisko już wymazano [ślady wymazywania pozostały]) miałem poczucie, że oto przekraczam rubikon lepszego świata. Wiem, że to brzmi śmiesznie, sam się dziś z tego śmieję, ale tak czułem. Gdy wysiedliśmy w okolicach Pekinu z samochodu pomaszerowałem z mamą na Krakowskie Przedmieście. Tam wsiedliśmy w autobus numer 122. Kierunek - Powązki. Na Powązkach - kierunek kwatera batalionu Zośka, konkretnie groby "Rudego", "Zośki" i Alka Dawidowskiego, moich idoli z "Kamieni na Szaniec", którzy, jeśli trzeba, a było trzeba, na śmierć szli, jak "kamienie przez Boga rzucane na szaniec". Brzozowe krzyże. Blaszane tabliczki w kształcie elipsy, na nich nazwiska i daty urodzin oraz śmierci moich bohaterów. Na krzyżach harcerskie chusty
z całej Polski. Więc oni są idolami młodych w całej Polsce, więc tacy gówniarze jak ja w nich wzór znajdują, myślałem.