Nie jeżdżę na rowerze za karę! Nie masz czasu na trening, wsiądź na dwa kółka i jedź do pracy.
Nie jeżdżę na rowerze za karę! Nie masz czasu na trening, wsiądź na dwa kółka i jedź do pracy. Fot. Mateusz Trusewicz / naTemat

– Niemcy zawsze będą lepsi o nas. Nawet, gdy nie będą mogli jeździć swoimi "mercami", to wyprzedzą nas na rowerach – takie spostrzeżenie usłyszałem od zwykłego robotnika przy taśmie produkcyjnej w zakładach mięsnych. I ma rację!

REKLAMA
Nie jestem odzianym w leginsy rowerowym rycerzem, którzy śmigają obok mnie na ścieżkach. Teraz dojeżdżam tylko 37 km dziennie. "Piłuję" swoim rowerem do pociągu i z powrotem. Z obawą jednak myślę o przyszłym roku, bo zaczynają swędzieć mnie łydki. Kusi mnie "stówka" dziennie. Moja mama mawiała, że zawsze imały się mnie głupie pomysły. No więc z pewnością rzucę się na setkę – choćby na próbę. Ale z nikim się o to nie zakładam.
Zaczęło od ucisku w klatce piersiowej
Parę lat temu wyprowadziłem się pod Warszawę. Większość dnia "spłaszczałem" tyłek – w pracy, a potem w warszawskich tramwajach i busie do Sochaczewa. O ile było w nim wolne miejsce.
Po kilku miesiącach takiego trybu życia zauważyłem, że brakuje mi oddechu nawet na spacerze. I jeszcze to wieczne uczucie ucisku na klatkę piersiową. Wtedy przyszło mi do głowy, aby zrezygnować z tramwajów i busów, a przesiąść się na rower. Jako zwykle niedomagający finansowo gość doszedłem do wniosku, że kosztem biletów opłacę ratę za swój nowy pojazd.
Kilka dni siedzenia w internecie, przeglądania katalogów i wybór padł na rower trekkingowy. Kryterium było proste: miał mieć błotniki, uniwersalne opony na różne rodzaje nawierzchni i mocny bagażnik. Tak przesiadłem się na "Unibike-a". Przyznam się, że po zakupie wieczorami wprowadzałem rower do domowego salonu i podziwiałem jego linię... Szybko mi przeszło.
Ojciec zgubił laczki
I szybko przyzwyczaiłem się do siodełka. Lubię mieć je wysoko. W przeciwieństwie do mojego ojca, który jadąc z górki rowerem mógł ciągnąć stopy po asfalcie. Bał się wywrotki. W każdej chwili mógł podeprzeć się nogami. Ten obrazek muszę uzupełnić - mój ojciec często jeździł w laczkach.
Wiejski styl jazdy nie ustrzegł go od wypadku, gdy w nocy jechał do miejscowej kuźni, wykręcać metalowe pręty. Skręcił ciut za szybko. Przednim kołem wpadł w głęboki rów. Przez kolejne dni chodziłem oglądać idealnie okrągłe wgłębienie, jakie wykonała w miękkiej ziemi głowa tatusia.
Mordor na skróty
Tymczasem przygotowałem się do dojazdu do pracy w słynnym warszawskim Mordorze. Preferuję jazdę na skróty, dlatego analizę trasy wykonałem za pomocą Google Maps.
Skrót ze stacji Warszawa Włochy do Mordoru prowadził przez dwa torowiska. W praktyce pierwszy etap podróży przebiegał bez problemu. Nie licząc głębokich szczelin w chodniku. Kilka razy z trudem wyrwałem koło ze szczeliny w chodniku.
I już zbliżałem się do nasypu torowiska. Już przygotowałem do skoku przed pociągiem. A tu... policja. Zaczaili się w krzakach za nielegalnym przejściem przez tory. Pięknym zwrotem ruszyłem między płoty.
Tańczący z dzikami
Po kilku miesiącach superprojekt upadł. Pieniędzy brakowało na życie, a co dopiero na raty na rower. Aby uciec od spirali zobowiązań całą rodziną ruszyliśmy pod Bydgoszcz.
Znalazłem pracę w miejscowej gazecie. Do pracy na skróty przez las, 20 km. Na długim odcinku poza miastem prowadziła ścieżka rowerowa. Idealny asfalt, zero sygnalizacji po drodze. I mnóstwo ludzi, którzy wreszcie mogli wyjść z domu bez obawy o rozjechanie. Na wsiach też są potrzebne trasy rowerowe!
Rano w drodze do pracy biłem rekordy prędkości 40-45 minut. Bez szaleństw, aby się nie spocić i nie śmierdzieć. Gorzej było wieczorami. Najdłuższy powrót – 1,5 godziny. No co? Pod wiatr, właściwie wichurę było.
Ciekawie robiło się, gdy wzdłuż ścieżki rolnicy sadzili kukurydzę. Czasem stadko dzików potrafiło wybiec przez ścieżkę. Jeden biedak omal nie zszedł na zawał serca. Przy okazji ja też. Dzik zajęty konsumpcją kukurydzy nie zauważył, że nadjeżdżam. Na mój widok wystrzelił jak z procy. Zostawił za sobą obłok kurzu...
Zobaczyłem swój mózg
Rankiem na wjeździe do miasta tworzyły się wielkie korki. Stały samochody, autobusy, które mijały mnie chwile wcześniej na trasie. Gorzej, gdy mijany w korku postanowił skręcić w boczna uliczkę. I tak stanęło mi na drodze Tico.
Nie było gdzie uciec z prawej barierka z lewej auta. Nacisnąłem hamulec i uderzyłem w bok auta. Mój lot ku ziemi wyglądał, jak w zwolnionym filmie. Zobaczyłem asfalt tuż przed przednim kołem roweru.
– Tu będą zbierali mój mózg – zdążyłem pomyśleć, bo oczywiście, jako stary wiejski, piernik nie mam nawyku zakładania kasku.
Ciało reagowało jednak niezależnie od mózgu. Pokurczyłem głowę, a grzbiet ułożył się w kołyskę. Spadłem na plecak i przeturlałem lądując na stopach.
– Boże, czy rama jest cała! – pierwsza myśl przemknęła przez głowę.
Rower z uderzenia wyszedł bez zadrapania. Szczęśliwy machnąłem do kierowcy Tico, który wyglądał, jakby to on przeżył skok główką na beton. Pełen wigoru ruszyłem do pracy, a wieczorem zacząłem kuleć, pojawił się siniak. Bolał kilka tygodni.
Szok cywilizacyjny na "Herculesie"
W swojej pracowo-rowerowym życiu pojawił się wątek „arbeitu” w Niemczech. Zakłady mięsne w Rhedzie szukały pracowników. Zarobki przy pakowaniu ponad 4 tys. zł. W Redzie i okolicach kilka tysięcy Polaków głównie sąsiadów ze stron rodzinnych. Do pracy miałem 10 km. Z pierwszą wypłatą ruszyłem do salonu używanych rowerów. I szok cywilizacyjny...
W środku więcej pracowników, niż w niejednym polskim warsztacie samochodowym. Kilka rowerów podwieszonych na specjalnych hakach. Na podwórzu stały używane, ale każdy z nich naprawiony. Moją uwagę zwrócił błękitny „Hercules” o cieniutkich oponach. Obsługa na migi pokazała, że mogę zabrać go i wypróbować. Nie żądali żadnych dokumentów na wszelki wypadek, gdybym nie wrócił z jazdy próbnej.
Kilka uderzeń i rower płynął. Musiałem mieć głupią minę bezgranicznego szczęścia na twarzy, bo spacerująca Niemka na mój widok wybuchła śmiechem.
Po powrocie do warsztaty wystawiono mi „kwitung” - poświadczenie, że rower legalnie kupiłem. Przy kontroli przez policję należało okazać dokument. Po niemiecku wydukałem, że w Polsce też mam rower. Omal nie zostałem wyściskany i poklepany po plecach za kilka słów w języku germańskim.
Nim dojechałem do pracy runda honorowa po okolicy. Przesiadka z trekkingu na szosowy to niesamowite doznanie.
Do pracy mogłem dojechać kilkoma ścieżkami. Poza miastem zdążały się dziurawe trasy, ale rzadkość. Na ścieżce z reguły tłum Niemców. No chyba, że miałem na nocną zmianę o godz 2.
Cebula i dwa Euro
Kariery przy pakowaniu nie zrobiłem. No i powrót do Polski ponad 500 km. Środek lokomocji był oczywisty. Okazało się, że przez Rhedę wiedzie trasa rowerowa R-1. Rok wcześniej jechałem nią z Bydgoszczy do Berlina.
Spakowałem swój dobytek, czyli śpiwór, folię, która została po rozpakowaniu materaca, służyła zamiast maty. Jedna cebula, która zwinąłem z pola bauera, paczkę obrzydliwych niemieckich płatków owsianych, a w kieszeni dwa Euro. Do wypłaty został prawie tydzień. Uratowały mnie czereśnie. Wzdłuż trasy rosło mnóstwo czereśni.
Jechałem przez Harz, Saksonię i Brandenburgię. I Niemcy są piękne! Spałem na ławce z najpiękniejszym widokiem na jeziorko w górach Harzu. Gdzieś w środku „Vaterlandu” trafiłem na pole fasoli. A tam staruszka niczym wyjęta z albańskiej wioski owinięta w czerń.
W Brandenburgii na ławce, na której spałem, obudził mnie hałas kosiarek. Szybko zwinąłem swoje legowisko. Jedna z pracujących, ku mojemu zdziwieniu, życzliwe powiedziała: – Zapraszamy ponownie.
Starcie z niemiecką emerytką
A w Wittenbergi potwierdziły się słowa kolegi przy taśmie, że Niemcy nas wyprzedzą na rowerach. Przez kilka kilometrów jechałem łeb w łeb z niemiecką emerytką. Nie mogłem jej wyprzedzić.
I okazuje się, że Niemcy nie zawsze przestrzegają przepisów. Zrobiłem kilkukilometrowy skrót, na końcu którego był prom przez Łabę. Ostatnie „ojro” wydałem już na jogurty. Przeprawa kosztowała 1 Euro. Obsłudze wyjąkałem: "Dziś problem z zapłaceniem jest". Promowy machnął ręką.
Warszawa i za 50 lata tego nie osiągnie!
Berlin nieodmiennie robi na mnie wrażenie. Tym razem przejechałem go od Zachodu. To rowerowa Mekka. Jedziesz swoim wehikułem i czujesz się jak święta krowa. Trudno mi wyobrazić sobie, żeby Warszawa nawet za 50 lat była tak przyjazna dla rowerzystów, jak stolica Niemiec. Tamtejsi kierowcy nawet, gdy wjechałem na trasę krajową nie trąbili. Ciężarówki zwalniały, aby pęd auta nie przewrócił rowerzysty.
Freelancer na rowerze
Pisanie i robienie zdjęć jednak wychodzi mi lepiej niż pakowanie mięsa. Nie raz na realizację tematu jechałem rowerem. Kilka lat temu wzbudzałem sensację: – Pan redaktor na rowerze! Z Warszawy pan jechał! – krzyczeli.
Najczęściej mówiłem, że oczywiście tak. Chociaż najdłuższa trasa miała 80 km. Raz jechałem do domu, gdzie większość mieszkańców pracuje w Holandii. Mój środek lokomocji nikogo nie zadziwił. W drodze zatrzymałem się w kebabie w Sypniewie.
– Pan na rowerze, a my tu mamy rolnika, którzy przebiegł Polskę – opowiedziała pracująca w barze.
I tak wkrótce powstał reportaż o Ryszardzie Kałaczyńskim, który ostatnio pobił rekord Guinessa. Przez rok codziennie biegał maraton.
Z zamkniętymi oczyma przez zaspę
W grudniu dostałem zlecenie do szybkiej realizacji – dwa zdjęcia. Tylko 35 km. Pech, że przyszła zamieć. Na drodze zaspy i co gorsza bryły zmrożonego śniegu. Trudno. Z piwnicy wyjąłem rower trekkingowy. Jego szersze koła i opona o grubszym bieżniku lepiej sprawdzała się na śnieg niż szosowy „Herkules”.
Na mróz odpowiednie ciuchy, kominiarka, buty (najbardziej lubię piłkarskie na nawierzchnię szutrową - nie ślizgają się na błocie czy śniegu). No i obniżone siodełko. Kilka razy na koleinie koło uciekało w bok. Ratowałem się podparciem. Zaspy brałem z rozpędu. Z reguły udawało się przebrnąć.
Nowa praca, nowe warszawskie doświadczenia
Kolejny etap w rowerowych dojazdach zaczął się wraz z pracą w naTemat. I znów obserwuję – codziennie przez łącznie 40 km jazdy na "Romecie".
Godzina 23 pod Sochaczewem. Wypasione terenowe Audi pędzi drogą niewiele szerszą od samochodu. Biznesmen dociska gaz. Zastanawiam się, gdzie w środku nocy chce uciec przed korkami. Mijamy się, a spod kół wypada mały kamień i trafia mnie w oko.
Natomiast Warszawa wciąż nie myśli o rowerzystach. Ze Śródmieścia na Żoliborz jadę trasą wzdłuż Jana Pawła II. Na krótkim odcinku asfalt jak marzenie. Chociaż nie ma oznakowań poziomych. Przede wszystkim ostrzegających kierowców, że przecinają ścieżkę. Trasa urywa się nagle przy Krochmalnej. Z asfaltu wpada się na piaszczysty dukt za przystankiem.
Przejazd przez Al. Solidarności to masakra. Kołem uderzam o krawężnik. Dalej ścieżka co chwilę przeskakuje z jednej strony ulicy na drugą. Chyba chodzi o to, by jak najczęściej stać przed sygnalizacją. No i ul. Rydygiera. Tu mogliby otworzyć skansen PRL-u.

Lubię poniedziałki

Po południu znów powrót do domu. Ostatnio przejechałem swoją stację. Późnym wieczorem jechałem przez Sochaczew. Pech, że na przejeździe kolejowym na ul. Chopina dostałem SMS-a. Wyjąłem telefon. Tory nie przecinają ulicy pod kątem prostym, tylko ukośnie. Przednie koło wpadło szynę. Zdążyłem tylko unieść twarz przed klepnięciem o beton. Łokieć przyjął cała siłę uderzenia. Wyrwało mi się głośne: - "Kur...".
Do Chopina żalu nie mam. W końcu nie jego wina. Teraz weekend i odpoczynek od roweru. W poniedziałek znów dosiadam niebieskiego rumaka i ruszam do pracy. A Wy?

Napisz do autora: wlodzimierz.szczepanski@natemat.pl