Że z Kazią będą problemy, w RMF FMF na pewno się domyślali. W przeciwieństwie do tego, że będą to problemy tego typu - bo i kaliber, jak na możliwości Szczuki, za duży nie jest. Nie da się jednak ukryć, że oczekiwania pokładane w niej przez włodarzy stacji spełniła z naddatkiem. Jest głośno!
Reklama.
Reklama.
Więcej artykułów znajdziesz na stronie głównej naTemat.pl
Garść faktów: wada wymowy, brak doświadczenia radiowego, brak doświadczenia w rozmowach z politykami i polityczkami, wykształcenie i zainteresowania spoza obszaru, o którym ma się dyskutować (sorry, feminizm to tu za mało). Po co była więc Szczuka w RMF-ie? Rzecz jasna dla podbicia słuchalności.
Choć dla młodego pokolenia jest dziś zupełnym no-name’m, słuchacze radiostacji są w takim wieku, że z pewnością pamiętają czasy, gdy Kazimiera Szczuka była medialnym odkryciem, i to odkryciem budzącym gigantyczne emocje (choć zazwyczaj skalę wybijało tylko na jednym biegunie).
Na pożarcie
Po niszowych (bo i poświęconych kulturze i - o zgrozo - literaturze) formatach w Telewizji Polskiej, Kazimiera Szczuka miała poprowadzić teleturniej, który już w założeniach był kontrowersyjny. Format wyróżniał się bowiem tym, że prowadząca miała kpić z uczestników i ich niewiedzy.
TVN szukał kogoś wyrazistego, ironicznego i niepokornego - a Szczuka idealnie się w to wpisywała. W końcu z TVP wyrzucono ją za to, że dla żartu przerzucała się wulgaryzmami z Manuelą Gretkowską. Jeszcze wcześniej zasłynęła tym, że na wizji usiłowała pocałować w rękę prezesa TVP po tym, jak on pocałował ją w dłoń.
Gdy "Najsłabsze ogniwo" weszło do ramówki wiosną 2004 roku, Polacy z miejsca znienawidzili Kazimierę Szczukę. Nie rozumieli konwencji, a co za tym idzie, złośliwe komentarze prowadzącej uznawali za jej własną inicjatywę.
W Kazi przeszkadzało im wszystko - okulary, krótka fryzura, mało kobiecy strój, fakt, że była pod czterdziestkę. W telewizji wczesnych lat 2000 takich kobiet po prostu nie pokazywano (nie żeby dziś było o wiele lepiej). Nawet Monika Olejnik, sztandarowa "wredna baba" małego ekranu wypadała lepiej - przynajmniej włosy długie, szpilki jakieś, dykcja na miejscu. No i polityków nikt za specjalnie nie lubi, więc w sumie niech ich już dojeżdża.
Wojewódzki i Szczuka
Ludzie oglądali, wściekali się, a jednocześnie chcieli wiedzieć więcej o tej całej Szczuce, mimo że już zawyrokowali, że brzydka (nie ma wszak ładnych okularnic) i lesbijka (bo z tym kojarzyło się wówczas Polakom słowo “feministka”).
To była bodajże druga w historii polskiej telewizji kariera nakręcana częściowo przez niechęć widowni. Pierwsza, jak się potem okazało znacznie stabilniejsza, należała rzecz jasna do Kuby Wojewódzkiego. W swoim ówczesnym programie sam nazwał zresztą siebie i Szczukę “pionierami sado-maso w telewizji”.
Ich spotkanie na antenie przeszło zresztą do historii i kosztowało Polsat jedyne 500 tys. złotych. Szczuka sparodiowała wówczas charakterystyczny sposób mówienia Madzi Buczek pracującej w Radiu Maryja.
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, że dziewczyna jest niepełnosprawna, co wpływa na sposób, w jaki mówi. Stacja została ukarana za wyemitowanie materiału. Potem Szczuka przywaliła w twarz na ulicy prowadzącemu kanał Pyta.pl, który zapytał ją, czy wie, że jej program o literaturze "ssał pałkę" i "był do dupy". Nagranie stało się viralem.
W tym samym roku pożegnała się z pracą w telewizji i trudno powiedzieć, czy winna była niska oglądalność, czy fakt, że stała się zbyt kontrowersyjna. Że mimo długiej absencji na antenie Polacy wciąż ją pamiętają, okazało się w 2014 roku, gdy postanowiła kandydować do Europarlamentu. Bezskutecznie - bo poza tym, że pamiętali, wciąż nie darzyli sympatią.
Zapomniana skandalistka
Osiem lat później lekko przykurzoną skandalistkę z szafy postanowiło wyciągnąć RMF FM. Skąd ten pomysł - który nie wyszedł bynajmniej od samej zainteresowanej - trudno powiedzieć. Już w rozmowie z branżowym portalem w sierpniu tego roku Szczuka przyznała, że wahała się ze względu na brak doświadczenia radiowego.
Żeby przygotować się do swojej roli, nagrała w studiu RMF kilka próbnych odcinków z zaproszonymi gośćmi. I widać sprawdziła się przyzwoicie, bo ani ona, ani stacja nie zdecydowały się na wycofanie z pomysłu obsadzenia jej w roli gospodyni "Popołudniowej rozmowy RMF FM".
Widać ktoś poinstruował ją wówczas, że musi pilnować, by rozmówca nie zdominował rozmowy i wypowiadał się zwięźle. Jeszcze przed pierwszym odcinkiem mówiła, że ważne w rozmowach radiowych, a już zwłaszcza z politykami, jest złapanie momentu, w którym można wbić się w ich wypowiedź i zadać kolejne pytanie.
I dokładnie tego nieudolny pokaz zaserwowała Kazimiera Szczuka już w pierwszej prowadzonej przez siebie audycji. Ewidentnie nie mogąc "wbić się w wypowiedź" wiceszefa MSZ Pawła Jabłońskiego, kilkakrotnie powtarzała, aby "przestał mówić".
Biliardy, tryliardy
Na jej tle polityk PiS-u wydawał się ostoją spokoju i dobrych manier. Histeryczne "zdaje się, że to jednak ja prowadzę tę rozmowę, a nie pan" tylko dodatkowo obnażyło brak profesjonalizmu - bo żadnej rozmowy już nawet nie było, a jeśli już - Szczuka była daleka od prowadzenia.
Jak by tego było mało, ewidentnie wyprowadzona z równowagi zamiast "bilion" powiedziała "biliard". Rozmówca zauważył (nie do końca zgodnie z prawdą), że nie ma takiego słowa. I choć w innych warunkach można by uznać to za zbędną złośliwość, nie sposób było nie ucieszyć się ze szpileczki razem z Jabłońskim, któremu przez kilka minut polecano de facto się zamknąć.
Pytaniem pozostaje, co poszło tu nie tak. Co jak co, ale trudno uznać Kazimierę Szczukę za osobę - pardon - głupią. Sytuacja wyglądała raczej na klasykę klasyki - pomylenie asertywności ze źle maskowaną agresją. Szczuka ewidentnie straciła nad sobą panowanie i zaczęła nakręcać się coraz bardziej. Próbując zdominować rozmówcę, oprócz braku profesjonalizmu pokazała i bezradność. Podobnie potem, gdy zamiast opanować nerwy, poszła w kolejną pomyłkę (biliard).
Z drugiej strony być może Szczuka zatrzymała się te 16 lat temu, gdy po raz ostatni prowadziła program. Ówczesne standardy medialne były uwłaczająco niskie - przechodziły "żarty" seksistowskie, homofobiczne, rasistowskie. I choć tego akurat po Kazimierze Szczuce trudno byłoby się spodziewać, jej debiut w RMF FM wyglądał trochę, jak gdyby za wszelką cenę chciała pokazać się od tej samej strony, do której przyzwyczaiła widzów przed laty - jako nieustępliwa, ironiczna i inteligentna.
Być może nie spodziewała się, że rozmowy z prominentnymi politykami przyzwyczajonymi do tzw. agresywnego dziennikarstwa będą o wiele trudniejsze, niż docinanie uczestnikom teleturnieju z pozycji władzy.
Szczuce nie można odmówić temperamentu, pytaniem pozostaje, na ile ona sama nad nim panuje. W poświęconym jej tekście "Rzeczpospolitej" z 2006 roku wśród wypowiedzi bliższych i dalszych znajomych raz po raz przewijała się opinia, że dziennikarka ma raczej krótki lont, sama przyznała zresztą, że być może podświadomie sama dąży do konfliktów.
Prorocze okazały się słowa Marcina Mellera, który stwierdził, że "wystarczy impuls, a Kazia nakręca się i przestaje nad sobą panować". Z kolei nieprzychylny jej Tomasz Jasturn zawyrokował, że mimo że jest niegłupia, za jej sukcesem medialnym nie stoi inteligencja, ale jedynie brak zahamowań. I być może to on (brak zahamowań, nie Tomasz Jasturn ;) zakończy jej romans z największą rozgłośnią w Polsce.
Mimo wszystko byłoby jednak szkoda. Szczuka jest zapalczywą dyskutantką, nie owija w bawełnę i nie daje taryfy ulgowej. Tyle że obecnie nie powinna jej dawać w pierwszej kolejności samej sobie - jej pierwszą rozmowę mogłoby uratować po prostu lepsze przygotowanie - do jej wybuchu pośrednio doprowadził fakt, że dała się zapędzić rozmówcy w kozi róg. To, że przestała nad sobą panować to zupełnie inna historia.
Niestety o tym, że pierwsza część rozmowy była w jej wykonaniu całkiem niezła, nikt już nie pamięta i pewnie mało kto wie - "niech pan przestanie mówić" stało się za to viralem.
Szczuka raczej nie spodziewała się skali burzy, którą wywoła. W czasach, gdy często gościła na antenie, internet może już nie raczkował, ale trudno porównywać anonimowe fora czy mało jeszcze popularnego w Polsce Facebooka z zasięgami i szybkością rozchodzenia się informacji na Twitterze.
Dzień po feralnej audycji w mediach społecznościowych radia pojawiła się rozsądna samokrytyka prowadzącej - jak zapewniała, nagrana z jej własnej inicjatywy. Na filmiku nie wydaje się szczególnie przejęta, choć wprost mówi, że jej zachowanie było głupie i chamskie, a cała audycja okropna.
Na tle sztucznego jak celebryckie usteczka kajania się znanych dziennikarzy, gdy popełnią błąd wyszła z tego z klasą, choć głównie na papierze, bo i gros komentatorów jest przeciw niej. I prawdopodobnie będzie tak, niezależnie od tego, co przyniosą kolejne odcinki.