"Polskie kino to masakra" – słyszę często. Pytam dlaczego i mój rozmówca wymienia "365 dni", filmy Vegi i komedie z Karolakiem. Hitowe paździerze, które powstają masowo ku uciesze widowni, wcale o niczym nie świadczą. Bo popatrzmy na ostatnie nagrody Orły 2023 czy polską nominację do Oscara: polskie kino jest w świetnej formie. Ma tylko jeden problem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sześć statuetek dostało"IO", cztery – "Johnny", dwa Orły dostał "Orzeł. Ostatni patrol", tymczasem "Silent Twins", mimo siedmiu nominacji, ani jednego. To właśnie "IO" Jerzego Skolimowskiego zostało najlepszym filmem, pokonało nie tylko "Johnny'ego" i "Silent Twins", ale również "Chleb i sól" i "Kobietę na dachu".
Najlepszym aktorem pierwszoplanowym został Dawid Ogrodnik za rolę księdza Jana Kaczkowskiego w "Johnnym", a aktorką – Dorota Pomykała("Kobieta na dachu"). Za role drugoplanowe docenionoMarię Pakulnis ("Johnny") i Andrzeja Seweryna ("Śubuk"). Z kolei Damian Kocur był nominowany dwa razy w tej samej kategorii (Odkrycie roku) za scenariusz i reżyserię swojego debiutu "Chleb i sól"i ostatecznie dostał statuetkę.
Czytaj także:
Mamy to, czarno na białym: świetnie polskie filmy. Tymczasem, sądząc po komentarzach w sieci czy rozmowach ze znajomymi, większość Polaków wcale tak nie uważa. Ale właściwie dlaczego?
Niech was nie zwiodą hitowe paździerze
Mogę wymieniać świetne polskie filmy z ostatnich lat ("Zimna wojna", "Cicha noc", "Boże ciało", "Ostatnia rodzina", "Body/Ciało", "Wszystkie nasze strachy, "Inni ludzie", "Wieża. Jasny dzień"...), nasze niedawne nominacje do Oscarów (wspomniane "Zimna wojna" i "Boże Ciało"), a nawet samą statuetkę ("Ida"). Malkontenci i tak powiedzą, że to wypadki przy pracy.
Bo oto dowody: erotyczna trylogia filmopodobna "365 dni", filmy Patryka Vegi, których nie da się już oglądać na trzeźwo, komedie romantyczne na jedno kopyto, których nawet plakaty są identyczne oraz nieśmiertelne (i nieśmieszne) komedie z Tomaszem Karolakiem, chociaż Karolaka w absolutnie fatalnym "Koniec świata, czyli kogel-mogel 4" wcale przecież nie było.
Ale jeszcze raz spójrzmy na Orły. Mamy ambitne"IO", które ma nominację do Oscara dla Polski w kategorii najlepszy film międzynarodowy. Mamy świetne, międzynarodowe "Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej z gwiazdą "Czarnej Pantery", Letitią Wright w obsadzie. Mamy naprawdę bardzo dobre, oryginalne, prowokujące dyskusję, znakomicie zagrane tytuły: "Apokawixę", "Kobietę na dachu", "Chleb i sól", "Śubuka", "Chrzciny", "Innych ludzi".
To są naprawdę świetne filmy. Jest jeszcze przecież "Johnny", który nie był paździerzem, a zawojował polskie kina. Jest "Broad Peak", które, owszem, całościowo nie wyszło, ale realizacyjnie jest w polskim kinie mistrzostwem i dowodem na to, że możemy robić wielkie produkcje. To ostatnie pokazuje zresztą również serial, "Wielka woda" Netfliksa, którą również nagrodzono Orłem.
A, pomijając już Orły, na ekrany właśnie wszedł "Filip", kolejny dowód na to, że polskie kino: a) zrywa ze schematami, b) eksperymentuje, c) jest w doskonałej formie, d) najlepsze przed nami. Bo to nie jest typowy film wojenny, do których nas przyzwyczajono, to coś zupełnie nowego.
Kompromis dla polskiego kina podany na tacy. Pokazał go "Johnny"
Dlaczego mimo to sądzimy, że polskie kino jest w fatalnej kondycji? Owszem, to o paździerzach jest najgłośniej. Tak to niestety wygląda i to nie tylko w Polsce.
Złe filmy powstają na kolanie i według utartych schematów, aby zmęczeni codziennością ludzie biegli do kina. Zwłaszcza jeśli to kolejny tytuł od popularnego reżysera, ekranizacja bestsellerowego erotyku o włoskim gangsterze i porwanej Polsce czy cokolwiek z seksem w opisie.
I ludzie biegną, mimo że potem w większości marudzą. Krytycy piszą miażdżące recenzje, a widzów... przybywa, bo też chcą się pośmiać z żenady. Powstają memy, media drążą temat, spirala się nakręca. Polskie kino ma kolejny hit.
Tyle że polscy widzowie wcale nie są głupi. Filmowa autobiografia Vegi "Niewidzialna wojna" była kinową klęską, podobnie jak poprzedni film czołowego reżysera słabych polskich filmów, "Miłość, seks & pandemia". "Heaven in Hell" nie zawojował ani kin, ani krytyków, a "Kolejne 365 dni" wkurzył nawet fanki serii.
Mamy już dość wciskania nam g*wna, ale mamy też dość ciężkich społecznych dramatów o szarej Polsce. Tyle że polskie kino nie do końca jeszcze potrafi to wykorzystać, nie wie, jak osiągnąć złoty środek. A to on jest tutaj kluczem do sukcesu: kompromis między tandetą a ambitnymi produkcjami w kinach studyjnych. O tych drugich nigdy nie będzie tak głośno, jak nawet o najsłabszym filmie Vegi. A filmy muszą zarabiać.
I ten kompromis mamy podany na tacy. Podał nam go Daniel Jaroszek w "Johnnym", który był olbrzymim hitem i który Bartosz Godziński ocenił w naTemat słowami: "(...) Wpisuje się w konwencję "feel-good movies", czyli takich, po których ma się nam zrobić lepiej. (...) Ja jestem zadowolony z tego seansu, bo to wreszcie nie jest kolejny polski dramat społeczny, artystyczny film o niczym czy komedia romantyczna. Jest łzawy, ale mądry, doskonale zagrany i nakręcony pod prąd - to ostatnie jest najlepszą metaforą życia ks. Jana Kaczkowskiego".
Czyli filmy dobre, ale zrobione pod ludzi. W ostatnich latach powstało już zresztą takich kilka (co ciekawe, każdy był nietypową biografią) i wszystkie były sukcesem: "Bogowie", "Najlepszy" (oba Łukasza Palkowskiego) czy "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" Marii Sadowskiej. Nie są to filmy "ą ę", które odstraszą "zwykłego" widza, ale takie, które i przyciągną tłum, i nie zrobią sieczki z mózgu. W takich produkcjach, zwykle słodko-gorzkich, przodują Brytyjczycy i możemy się od nich uczyć.
Inna sprawa, że po pandemii do kin nie chodzi już tak dużo ludzi, jak kiedyś. Przyciągnął ich właśnie "Johnny", niepozorny dramat o popularnym księdzu. Twórcy i producenci powinni mieć to na uwadze, podobnie jak fakt, że warto celować w platformy streamingowe. Teraz Netflix jest potęgą. Pokażmy światu, że umiemy robić filmy.
Bo naprawdę umiemy. Trzeba tylko chcieć je oglądać.