Europejskie kino przyzwyczaiło nas do nagich ciał, surrealistycznej wręcz narracji i bezwstydu. W przeciwieństwie do Amerykanów dźwigamy na naszych barkach mniej tematów tabu. Wystarczy spojrzeć na ostatnie miesiące i szumne premiery "Biednych istot" Lanthimosa oraz "Saltburn" Fennell. Tam widz mówi: "mam traumę po ich seansie", a tu? Wzruszamy jedynie ramionami. Tę amerykańską pruderyjność mogą wyjaśnić początki... podboju Nowego Świata.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W Hollywood istnieje pewien paradoks – z jednej strony nagość na ekranie jest coraz bardziej pożądana, z drugiej zaś gorszy. Publiczność fascynuje ciało, ale ta fascynacja nie wzięła się raczej z czystego podziwu dla cielesności, a z okazji do zobaczenia zakazanego owocu. W skrócie – podglądactwa.
To samo tyczy się innych sugestywnych wątków poruszanych w filmach produkowanych w Fabryce Snów. Im dziwniejsza – wychodząca poza granice przyzwoitości – scena, tym większa szansa na udaną promocję filmu (w końcu nic nie sprzedaje się lepiej od skandalu), ale niekoniecznie jest to pozytywny rozgłos. To broń obosieczna.
W ostatniej dekadzie amerykańskim widzom wzrosła tolerancja na filmowy naturalizm, aczkolwiek czeka ich daleka droga, by osiągnąć poziom znieczulicy Europejczyków. Oczywiście nie mówimy tutaj o czystej przemocy – w tej kwestii ciężko o jakiekolwiek porównania, tym bardziej że w Stanach Zjednoczonych dostęp do broni zrobił swoje, a strzelaniny stały się przekleństwem codzienności.
Seksualność, zboczenie, niewygodne metafory, upatrywanie w człowieku zwierzęcego instynktu, brzydota i chwiejny spacer po cienkiej linie tabu – europejskie kino karmi nas tym od dawna, niezależnie od gatunku czy reżyserów (od ręki można wymienić giallo i new french extremity, a z filmowców Larsa von Triera, Dario Argento i Krzysztofa Kieślowskiego).
U nas kładzie się nacisk na realizm, w USA na idealizm. Tu większość happy endów ma gorzki posmak, a tam – zakończenia przeważnie zostawiają furtkę dla nadziei. Widać to zwłaszcza w remake'ach.
W USA nie brakowało kontrowersyjnych gatunków filmowych. Ze względu na swoją problematyczność bądź ekscentryczność wiele z nich należało jednak do kina niszowego. Na przykład: "sexploitation", czyli niskobudżetowe produkcje z lat 60. i 70. epatujące "nieuzasadnioną nagością".
Amerykańskie remake'i europejskich filmów
"Martyrs. Skazani na strach" francuskiego reżysera Pascala Laugiera opowiada o kobietach, które są więzione, bite, upokarzane i odzierane ze skóry przez grupę fanatyków. Dziewczyny stają się męczennicami, które – zgodnie z oczekiwaniami ich oprawców – gdy osiągną stan katatonii, są zdolne posiąść wiedzę o tym, co czeka nas po śmierci.
Film kończy się wielką niewiadomą i nutką nihilizmu – głównej bohaterce udaje się przeżyć skórowanie, więc w tajemnicy przed widzami szepce na ucho kierowniczce eksperymentu, co widziała. Jej sprawczyni zabija się w kolejnej scenie, a przed pociągnięciem za spust pistoletu, sugeruje swojemu koledze, by dalej zgadywał, czy istnieje życie pośmiertne.
O dziele Laugiera mówi się zarówno, że jest transgresywnym przełomem w gatunku horroru, ale i tzw. torture porn. W amerykańskiej wersji "Męczenników" w reżyserii Kevina i Michaela Goetzów fabułę odarto z nihilistycznej, bezkompromisowej, krwawej fasady i zastąpiono zupełnie inną interpretacją tytułowych męczennic.
W oryginale były one świadkami cierpienia, w remake'u wyrządzana im krzywda umacnia i tak silną już więź między dwiema więzionymi bohaterkami. Na dodatek z ratunkiem ma przyjechać do nich policja. Pozwolę sobie zatem na pewną uszczypliwość –brakowało tylko uśmiechniętego labradora i dumnie powiewającej flagi USA.
Na tym przykładzie widać mniej więcej, że Hollywood ceni sobie wspólnotę i optymizm (nawet w makabrycznych okolicznościach). Jednak amerykańscy widzowie powoli wychodzą z bezpiecznej, blockbusterowej bańki, jaką zafundowała im Fabryka Snów, i zaczynają zgłębiać europejską kinematografię, która w sporej mierze reprezentuje sobą to, co w Stanach uchodzi za niszę.
Efekt "Saltburn" i "Biednych istot"
Emerald Fennell, która za swój debiut, czyli "Obiecującą. Młodą. Kobietę.", otrzymała w 2021 roku Oscara, wypuściła w minionym listopadzie drugi film zatytułowany "Saltburn". Czarna komedia kusiła widzów nie tylko fabułą skoncentrowaną na brytyjskiej arystokracji i studentach Uniwersytetu Oksfordzkiego, ale i znakomitą obsadą, której przewodzili Barry Keoghan ("Duchy Inisherin") i Jacob Elordi ("Euforia").
Było do przewidzenia, że "Saltburn" okaże się apetycznym – a raczej estetycznym – kąskiem, jednak nie wszyscy oczekiwali po angielskiej reżyserce, że aż tyle uwagi poświęci wywoływaniu u widzów potencjalnego szoku. Bo umówmy się - sceny ukazane w filmie, pomimo próby symbolicznego podkreślenia desperacji bohaterów, miały przede wszystkim walor szokujący, co widać po reakcjach Amerykanów.
Tak, Barry Keoghan tańczy nago w pałacu; i tak, ponoć zaimprowizował scenę uprawiania seksu z grobem. Dodatkowo wypija wodę z odpływu po masturbacji Feliksa (w tej roli Elordi) w wannie.
Na TikToku słyszymy, że "Saltburn" wywołuje u ludzi traumę, co zresztą spotkało się z oskarżeniami o ableizm. Z europejskiego punktu widzenia w nagraniach oburzonej amerykańskiej publiczności jest coś groteskowego i niezrozumiałego. A na Fennell się nie kończy.
W filmie "Biedne istoty" (ang. "Poor Things") Emma Stone wciela się w postać Belli Baxter, która została przywrócona do życia przez ekscentrycznego naukowca granego przez Willema Dafoe. Bohaterka jest głodna wiedzy i uczy się wszystkiego na nowo (tak jak potwór Frankensteina u Mary Shelley). Oznacza to również, że jest wolna od uprzedzeń i wszelkich traumatycznych wspomnień.
Bella jest też bezpruderyjna – zwłaszcza wtedy, gdy odkrywa swoją seksualność. Jak przyznał samYorgos Lathimos, postać odgrywana przez Stone nie mogła unosić się dumą. Z założenia miała nie znać czegoś takiego jak wstyd.
Kobieta na zasadzie prób i błędów uczy się swoich upodobań. Najpierw spotyka się z zawadiackim dżentelmenem (Mark Ruffalo), a potem z mężczyznami odwiedzającymi ją w paryskim domu uciech. Stone lata bez ubrań i gra w odważnych scenach seksu. W jednej z nich Bella zostaje zatrudniona przez mężczyznę, który każe patrzeć swoim synom, jak się z nią zabawia.
Nawet Stone podkreślała w wywiadach, że pochodzi z Arizony, gdzie nie było takiej "swobody", jaką miał grecki reżyser "Biednych istot". A w "Kle" z 2009 roku Lanthimos poszedł na całość w przedstawieniu rodziców, którzy izolowali swoje dzieci od reszty świata.
W "Zabiciu świętego jelenia", w którym zebrał hollywoodzką obsadę: Barry'ego Keoghana, Nicole Kidman ("Oczy szeroko zamknięte") i Colina Farrella ("Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"), zwolnił nieco tempo, ale nie zrezygnował z hermetycznego stylu na rzecz podboju Zachodu. A i tak wielu widzów z USA skarżyło się potem na ciężki ton filmu i odwołania do antycznej tragedii.
Największe tornado wokół "Biednych istot" wywołał fakt, że zdobywczyni Oscara za "La La Land" musiała wyzbyć się wstydu i wystąpić nago przed kamerą. Co ważne, Stone nie była przecież pierwszą aktorką, która odważyła się zagrać w rozbieranej scenie. Ale sensacja jak była, tak jest. Można winić za to wieloletnią seksualizację kobiecego ciała.
Z badania Mount Saint Mary's University w Los Angeles z 2016 roku wynika, że kobiety występują w filmach nago lub częściowo nago trzy razy częściej niż mężczyźni.
Pruderyjność Amerykanów, która przeplata się niekiedy z dziwną obsesją na punkcie nagości, ma – zdaniem samych obywateli Stanów Zjednoczonych – korzenie w początkach kolonizacji Nowego Świata.
Purytańska naleciałość
"Dlaczego my, Amerykanie, jesteśmy tak spięci w kwestii seksu i nagości? Nasza amerykańska historia zaczyna się od naszych purytańskich przodków. Nie bez powodu nazywano ich purytanami. Ich sztywne obyczaje i zasady społeczne nadają ton całemu naszemu narodowi. Mimo że od naszych skromnych początków minęło ponad 200 lat, pruderyjna postawa nadal trwa" – czytamy w artykule Ruby Lee z portalu Medium.
W XVI wieku wyszydzani przez Kościół anglikański i odtrąceni przez dopiero co ukoronowanego króla Karola I Stuarta purytanie zaczęli szukać sposobu na nowe życie. Na Wyspach nie mieli szans na godziwą pracę, gdyż niechętnie skłaniali się do konformizmu religijnego. Wierzyli bowiem, że ludzie powinni bezwzględnie podporządkować się zapisom z Biblii.
Widząc, że w Anglii i Szkocji nie ma dla nich miejsca, większość purytanów wypłynęła za ocean, aby osiedlić się na ziemiach obecnie należących do sześciu wschodnich stanów (red. – Nowej Anglii): Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut.
Purytanie, którzy (nie omieszkam przypomnieć) doprowadzili do procesów czarownic w Salem, poza kontekstem seksualnym widzieli w nagości samo zło. Mieli podobno obsesję na punkcie dziewictwa, które pozwalało im kontrolować reprodukcję. Ciało na dobre złączyło się ze wstydem. Wyjątek stanowiły wyłącznie małżeństwa.
Myśl purytańska do dziś żyje w amerykańskiej świadomości. Dwa uniwersytety z tzw. Ligi Bluszczowej, Harvard i Yale, zostały założone z myślą o szkoleniu duchownych tejże wspólnoty. Purytanów śmiało można też nazwać protokapitalistami. Minęły stulecia, ale podobieństwa nie zniknęły.
Kto przesadza: Amerykanie czy Europejczycy?
I jedni, i drudzy. Amerykańskie podejście do kręcenia mainstreamowych filmów jest metodyczne i z pozoru bezpieczniejsze. Od "europejskiej szkoły" odróżnia się nadmierną seksualizacją (zwłaszcza kobiecego ciała) i strachem przed podejmowaniem ryzyka.
Bezwstydność Europejczyków doprowadza natomiast do powstawania takich kwiatków jak film "Gwiazdeczki", którego twórców oskarżono o promowanie pedofilii przez sceny z twerkującymi 11-latkami.