Pamiętacie, jak dwa lata temu Will Smith walnął Chrisa Rocka? Cóż, w tym roku takich ekscesów nie było. W sumie nie było żadnych ekscesów: ani obyczajowych, ani filmowych, ani modowych. Wszystko było na Oscarach 2024 poprawne i grzeczne (oprócz gołego Johna Ceny, co było dość niesmaczne).
Zacznę od nagród, bo przecież one są tu najważniejsze. Siedem Oscarów powędrowało do "Oppenheimera" Christophera Nolana, czyli epickiego dzieła o ojcu bomby atomowej. Film triumfował w najważniejszych kategoriach: film, reżyseria, aktor pierwszoplanowy (Cillian Murphy) i drugoplanowy (Robert Downey Jr.), co... nie zaskoczyło nikogo.
Tak, "Oppenheimer" to bardzo dobry film, ale chciałoby się, żeby Akademia podjęła jakieś ryzyko. Nie tym razem i szkoda "Przesilenia zimowego", "Poprzedniego życia", "Czasu krwawego księżyca", Paula Giamattiego i Ryana Goslinga, o którym za chwilę.
To był naprawdę świetny rok filmowy (można było spierać się tylko co do obecności "Maestra" i "Barbie" w głównych kategoriach), dlatego szkoda, że ta gala należała akurat do drogiego filmu o... stworzeniu atomówki.
Oscara dla głównej aktorki zdobyła Emma Stone, co cieszy, bo jej rola w "Biednych istotach" była odważna, spektakularna i... bardzo oscarowa. Żal Lily Gladstone, która przegrała z Emmą na ostatniej prostej. Jej występ w "Czasie krwawego księżyca" był cichym mistrzostwem. To taka rola bez szarżowania, popisów i widowiskowych metamorfoz, a takie Akademia często pomija.
Za to Oscar za rolę Da'Vine Joy Randolph to czysta wspaniałość! Jej występ w "Przesileniu zimowym" to perełka. Nikt dawno mnie tak nie wzruszył w zaprezentowaniu żałoby jak ona.
Zaskoczeń na Oscarach było mało, jak zauważyła też Zuzanna Tomaszewicz z naTemat. "Chłopiec i czapla" bijący na głowę "Spider-Mana: Poprzez multiwersum"; Oscar za efekty specjalne dla japońskiej "Godzilli Minus One"; ZERO nagród dla Scorsese; statuetka za krótkometrażówkę Wesa Andersona, który olał galę.
I jeszcze Oscar za dźwięk dla "Strefy interesów", polskiej koprodukcji Jonathana Glazera. Statuetka dla najlepszego filmu międzynarodowego dla Wielkiej Brytanii była wiadoma, ale laur akurat w tej technicznej kategorii był niespodzianką. Faworytem był "Oppenheimer", a tu proszę! To bardzo cieszy, bo "Strefa interesów" to mały film w porównaniu z blockbusterem Nolana. Artystyczny, autorski, dodający nowy głos w kinie o Holokauście.
W tytule napisałam, że mogłam się wyspać (gdybym oczywiście nie pracowała...). Tak, ale nie z powodu nudy, tylko właśnie przewidywalności. Można było przeczytać listę zwycięzców rano, obejrzeć kreacje – które w tym roku nie oszałamiały z małymi wyjątkami – i tyle. Ale to dla tych, którzy oglądają ceremonię tylko dla nagród.
Bo sama gala była naprawdę przyjemna, nie spektakularna, nie najciekawsza, ale po prostu miła i sympatyczna. Obejrzenie na żywo niesamowitego występu Ryana Goslinga z "I'm Just Ken" było warte niespania. To chyba najlepsze muzyczne show, jakie widziałam na gali w ostatnich latach. Gosling znowu udowodnił, że jest globalnym skarbem. Ten Slash! Wszyscy Kenowie! Ten róż! Ten garnitur! Pozamiatane.
Zresztą wszystkie muzyczne występy były w tym roku znakomite, a reżyseria i scenografia gali weszła na nowy poziom. Nigdy jeszcze nie widziałam w Dolby Theratre aż takich stagingów jak w tym roku.
Na występie Billie Eilish się wzruszyłam, podobnie jak podczas In Memoriam, kiedy Andrea Bocelli z synem Matteo Bocellim śpiewali "Time to Say Goodbye". Owszem, dość kiczowaty wybór, ale łzy poleciały. Zwłaszcza jak zobaczyłam na ekranie Matthew Perry'ego (tak, fanka "Przyjaciół" się kłania).
Było dużo śmiechu i cudownych momentów, sporo wzruszeń (chociażby łzy Emmy Stone). Kilka naprawdę genialnych żartów, jak ten o dinozaurach i Jeffie Glodblumie autorstwa Kate McKinnon. Był śmiały apel reżysera i scenarzysty (świetnej!) "Amerykańskiej fikcji", Corda Jeffersona, który odbierając nagrodę za najlepszy scenariusz zaproponował, żeby robić więcej małych filmów w miejsce jednego z rozbuchanym budżetem.
Była wzmianka o Ukrainie (Oscara zdobył dokument "20 dni w Mariupolu") i Palestynie, chociaż o tej drugiej naprawdę mało. Owszem, niektórzy mieli przypinki świadczące o solidarności z Palestyńczykami, ale szkoda, że tak wpływowi ludzie po prostu nie krzyczeli ze sceny, co się dzieje w Strefie Gazy. Chociaż Jonathan Glazer, który przestrzegał przed powtórzeniem Holokaustu, był blisko i chwała mu za to.
Ale cóż, takie jest Hollywood. Ma być przyjemnie, nawet jeśli udajemy, że nie dzieje się nic złego. I mimo wszystko było przyjemnie. Wiecie co? W sumie wcale nie żałuję, że zarwałam noc. Za rok zrobię to znowu...